wtorek, 28 września 2010

Sławomir Zajączkowski - nie znamy wspaniałych opowieści

W drugiej części rozmowy ze Sławomirem Zajączkowskim o wizualizacjach, porywaniu się na szalone oraz Samozwańcu, Piastach i Jadwidze.

Jak wygląda współpraca z instytucjami pokroju IPN czy Ars Cameralis? Czy wtrącają się w proces twórczy, czy może służą dodatkową pomocą?

SŁAWOMIR ZAJĄCZKOWSKI: To profesjonalne firmy.

Ars Cameralis to instytucja współpracująca z twórcami działającymi na różnych polach. Napisałem fragment scenariusza, a Krzysztof zrobił jedną stronę (w komiksie to strona nr 3). Po tej „prezentacji” nikt nie wpływał na proces twórczy. Co do scenariusza poproszono nas tylko o to, żeby w komiksie znalazła się scena przemowy Korfantego w Reichstagu (przyznajmy, że to strasznie „niekomiksowe”) i żeby dodać na początku rysunek z Bismarckiem. Dostaliśmy ogromne wsparcie jeśli chodzi o książki, albumy, wszelkie publikacje; mogliśmy liczyć na pomoc językowa i historyczną. Kilka rzeczy po uwagach historyków musieliśmy zmienić.

IPN – tu jest współpraca bardziej ścisła. IPN zamawia temat komiksu, planuje konspekt historii, wydarzeń, które powinny mieć w nim miejsce. Dostajemy książki, relacje, zdjęcia bohaterów, broni itd. Rola IPN-u jest więc ogromna. Potem ja piszę, IPN akceptuje scenariusz (często jest to kolejna wersja scenariusza), Krzysztof rysuje i ponownie wszystko wraca do historyków; gdy komiks jest gotowy, nanosimy po uwagach historyków ostateczne zmiany w tekstach i w rysunkach. Słowem pracy jest dużo. Historycy zawsze starają się dodać jak najwięcej dat, nazwisk i faktów - i o to na przykład czasami jest spór.

Ogólnie mówiąc uważam, że scena wymyślona w komiksie historycznym, czasami więcej mówi o danej epoce niż historyczny fakt. Czasami też lepiej pasuje do dramaturgii zdarzeń. Tylko, że te sceny trudno przechodzą przez sito recenzentów i konsultantów historycznych, gdyż przyjmuje się, że sceny w „komiksie historycznym” muszą być wyłącznie oparte na faktach. W tym sensie żaden historyk nie uzna „Kapitana Klossa”, czy „Podziemnego frontu” za komiks wojenny, lecz za fantastykę lub propagandę. Tu są poważne trudności z pisaniem scenariusza „komiksu historycznego”, tak aby uzyskał on kształt zgodny z oczekiwaniami historyków.



Jak zostałeś scenarzystą komiksów historycznych? Specjalizujesz się w jakimś okresie historycznym czy, powiedzmy, z równą łatwością przeskoczyłbyś od Piastów do Powstania Styczniowego? Jak wygląda twój research przed rozpoczęciem pracy nad komiksem?

Nie specjalizuję się w żadnym okresie historycznym.

Jeśli chodzi o Piastów, to myślę, że poszedłbym w tematy uniwersalne i osobiste: zdrad, walki rodów i książąt o tron, intryg, szaleństw monarchów, zamachów, miłostek, rodowych ambicji, początków chrześcijaństwa.

Bardzo dobry kierunek fabularyzowania historii pierwszych Piastów pokazał w swych książkach Karol Bunsch. Może należałoby iść jego tropem.

Powstanie styczniowe – z tym chyba byłoby prościej, bo myślę, że i dokumentacja historyczna jest większa a i temat został już dobrze „przerobiony” przez twórców (Grottger, Żeromski). Więcej jest ikonografii. Łatwiej to wszystko zrozumieć.

Jeśli chodzi o reaserch: zawsze szukam w opisach atrakcyjnych wzrokowo obrazów, jednocześnie takich, które wiążą się jakoś dramatycznie z losami bohaterów i najlepiej – skoro mówimy o komiksie historycznym - z losami kraju. Słowem: momentów przełomowych. I szukam też akcji, bohaterów w działaniu.

Twój ulubiony okres historyczny, wydarzenia, które cię fascynują, to?

Nie mam szczególnie ulubionego okresu historycznego. Natomiast czytając książki historyczne często można spotkać opisy wydarzeń i losów bohaterów, które aż domagają się filmowej czy komiksowej wizualizacji.

Podam może dwa przykłady.

Pierwszy: Wyobraź sobie – początek XVII wieku, ulice Warszawy przystrojone kwiatami, wypełnione muzyką, gwarem, pełne roześmianego tłumu. Upał. I oto wzorem dowódców wypraw legionów rzymskich do Warszawy wkraczają wojska polskie, które właśnie wróciły z dalekiej, zdawać by się mogło skazanej na porażkę wyprawy, w czasie której przyłączyły do Korony obce ziemie. Obserwujemy marsowe miny husarzy. Lśniące zbroje, konie pełne gracji w odświętnej uprzęży, kwiaty rzucane przez panny w kierunku rycerzy. Na przedzie jedzie wódz – hetman Żółkiewski (niczym cesarz August), a przed nim piechotą idą (niczym wodzowie podbitych plemion germańskich) pojmani i skuci w kajdany: car Wasyl Szujski i jego bracia. Pochód kieruje się w stronę sejmu, tam zwycięskiego wodza i pojmanych władców (znów analogia jak w starożytnym Rzymie) podejmie król i senat. Polska jest wielka. Serce rośnie, prawda? Pytanie co się wydarzyło wcześniej i jak zakończyła się ta historia.

Drugi przykład: I znów Warszawa ok. 180 lat później. Krakowskim Przedmieściem jedzie ciemna więzienna kareta w asyście carskiego wojska. Ludzie odprowadzają smutnym wzrokiem karetę, niektórzy próbują za nią biec, wszyscy mają świadomość, że coś ważnego się kończy, ich gardła rozdziera smutek, chciałoby się wyć z żalu, myśleć co się zrobiło źle, czemu kpiło się z króla. I oto przez zakratowane okienko, z karety wygląda Stanisław August Poniatowski, rzuca spojrzenie na ludzi, którzy byli niegdyś jego poddanymi. Wie, że już nigdy nie zobaczy Polski, a dawni poddani nie zobaczą jego. Uwięziony, udaje się na wygnanie do Rosji. Polski nie ma.

Tworząc komiksy historyczne zawodowo, myślę, że trzeba by było działać jak dziewiętnastowieczni malarze historyczni, szukać wydarzeń kluczowych, o wielkim ładunku emocjonalnym. Współcześni Matejce widzowie łatwo odnajdywali w jego obrazach sens, rozpoznawali wszystkich bohaterów płótna (nawet drugoplanowych), bo znali dobrze ich historie. Dzisiaj to jest nieczytelne, nie tyle sam obraz jako symbol jakiegoś wydarzenia (tego uczymy się bezwiednie w szkołach) – ale jego treść narracyjna, ukryte w nim jednostkowe historie bohaterów. Trzeba je odkryć i jeszcze raz opowiedzieć – wydaje mi się, że szansą na takie opowieści jest KOMIKS.



Jakie historyczne tematy chciałbyś jeszcze przepracować w komiksowej formie? To ty zwracasz się do wydawców z tematami, czy to oni zgłaszają zapotrzebowanie na konkretny komiks?

Do tej pory to wydawcy zgłaszali się do mnie z zapotrzebowaniem na konkretny komiks.

Co do własnych pomysłów, to nie myślałem dotąd o czymś konkretnym.

Powiem może ogólnie: według mnie powinno być więcej komiksów pokazujących zwycięstwa militarne, naukowe, dyplomatyczne. Takich, w których Polacy porywali się na szalone rzeczy i to osiągali. Powinniśmy czuć, że mieliśmy fajną historię i ciekawych przodków. Czemu np. nie ma komiksu/filmu/teatru o Pawle Włodkowicu? Przecież to postać formatu światowego. Czemu nie ma musicalu czy animacji dla dzieci o młodziutkiej dziewczynce – a już królowej - Jadwidze? Czemu nie ma beletrystycznego komiksu/epickiego filmu o Polakach na Kremlu, o zatrzymaniu muzułmanów pod Wiedniem, czy bolszewików pod Warszawą?

My tak naprawdę nie znamy tych wspaniałych opowieści.

Ja myślę, że gdyby te tematy były dobrze, nowocześnie komiksowo zrobione zainteresowałyby też czytelników w Europie. Trochę o marzeniach, o takiej serii pokazującej wkład Polski w europejską historię mówił Przemek Truściński w wywiadzie dla „Mówią Wieki”. I ja się z tym zgadzam. Bo niby czemu tylko my w Polsce mamy czytać komiks o Komunie Paryskiej wydany przez „Egmont Polska” na francuskiej licencji? Trzeba też dać szansę polskim czytelnikom, ale i Francuzom, przeczytania komiksu np. o Dytmitrze Samozwańcu czy Bolesławie Śmiałym. Takie rzeczy są możliwe.

Ucząc bawisz, czy bawiąc uczysz? Co jest ważniejsze dla ciebie, a co dla twoich wydawców?

Dla wydawców naszych komiksów edukacja jest bardzo ważna.

W IPN-nie na przykład praktycznie nie przechodzą przekleństwa, nie jesteśmy też pewni recepcji współczesnych czytelników jeśli chodzi o obraz wojny, co np. z brutalnością niektórych scen? Czy brutalne sceny, w które obfitowała wojna, nie są zbyt drastyczne dla (młodego?) czytelnika? Tego ja też nie wiem. I trochę ten brutalizm scen jest przez IPN łagodzony.

Co do mojego poglądu na edukację, to powiem, że ja nigdy nie lubiłem szkoły. Odkąd skończyłem LO, obiecałem sobie, że moja noga nigdy więcej nie postanie w żadnej szkole. Zawsze uważałem, że „człowiek rodzi się mądry, ale potem idzie do szkoły” (śmiech). A teraz robię komiksy, które mają być w założeniu edukacyjne. Dziwnie to się ułożyło. Przyznam, że mam z tym kłopoty. Po publikacji „Korfantego” słyszałem np. opinie, że gimnazjaliści w tym komiksie palą papierosy na hałdzie – co nie jest zbyt edukacyjne.



Duża część społeczeństwa wydaje się dość niechętnie nastawiona do eksperymentów dotyczących bohaterów narodowych. Spotkałeś się z jakimiś wojowniczymi reakcjami na przedstawianie historii Polski w komiksowej formie? Ktoś zarzucił ci naciąganie faktów, szafowanie nazwiskami?

Poniekąd nie dziwię się tej niechęci. Każde mądre społeczeństwo broni się przed opluwaniem własnych symboli czy przed poniewieraniem narodowych bohaterów. Czym innym jest krytyka, świeże spojrzenie na bohatera, czym innym świadome jego zohydzanie. Umówmy się, że nie wszystkim twórcom zależy na przedstawianiu bohaterów narodowych w korzystnym świetle. Także nie wszystkim krytykom/recenzentom.

Jeśli chodzi o wojownicze reakcje, to chyba tylko w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” była taka „wojownicza” recenzja komiksu o Korfantym. Dotyczyła i treści komiksu, i naciągania faktów, ogólnie komiksowej formy i współudziału w winie wydawcy. Wszystkiego. Wydaje mi się, że recenzent „GW” nie zrozumiał też specyfiki komiksu. Albo zobaczył w tym komiksie jakieś inne zagrożenie.

W wywiadzie dla Ziniola mówiłeś o twoim sposobie na opowiadanie o wydarzeniach, postaciach historycznych w komiksie. A jak radzisz sobie z kompilowaniem zagadnień o literaturze idącej w tomy w ramach niewielkiej objętości komiksowego albumu? Historię Korfantego rozbiłeś na trzy epizody, jakie jeszcze sztuczki stosujesz?

Przy Korfantym faktycznie trzeba było przeczytać wiele stron, po to by znaleźć najatrakcyjniejsze obrazy. Ponadto te obrazy musiały się potem ułożyć w pewną logiczną całość. To było trudne. Dlatego zastosowałem tam pomysł z rozbiciem na trzy części.

W komiksie „Wyzwolenie” wydawca od razu założył, że mają się w nim znaleźć trzy niezależne od siebie epizody. Motywem wiążącym miały być trzy zwycięskie bitwy – z okolic maja 1945 r. - w Lesie Stockim, pod Kuryłówką i w Grajewie.

Skojarzyłem sobie ten zamiar z formalnym zabiegiem zastosowanym w kilku filmach tzw. „polskiej szkoły filmowej”: „Świadectwem urodzenia”, „Krzyżem walecznych” i „Eroicą” – to wszystko były filmy etiudowe. Zawierały one też trzy (!) lub dwa (w przypadku „Eroiki” trzecia część nie została nakręcona) niezależne od siebie epizody. Pomyślałem, że skoro zagrało to w filmach, jest szansa, że zagra też w komiksie.

Przyznam, że wielkie wrażenie zawsze na mnie robiło „Świadectwo urodzenia” Stanisława Różewicza. Tam bohaterami były dzieci. Dlatego pomyślałem, że w etiudach z „Wyzwolenia” też pojawiają się dzieci – ale w symbolicznych, wymyślonych scenach. A pozostałe sceny dla kontrastu będą oparte na faktach. Dziecko jest w „Lesie Stockim” w scenie pierwszej, w „Grajewie” w scenie ostatniej. „Las Stocki” był pisany pierwszy, „Grajewo” ostatnie. To byłaby klamra dla całości (niestety, ostatecznie kolejność epizodów będzie w komiksie inna).

Jeśli już dzieci się pojawiają w „Wyzwoleniu” zawsze są spostrzegawcze, ciekawskie, informują o rzeczach, o których nie wiedzą jeszcze dorośli. To taki hołd dla filmu S. Różewicza, no i sztuczka, o którą pytałeś.



Czy czytelnicy komiksów historycznych to ci sami czytelnicy, którzy czytają komiksy Egmontu czy Kultury Gniewu?

Nie do końca. Wydawnictwa, które wymieniłeś, niewiele mają do zaoferowania ludziom, którzy interesują się historią, czy polską kulturą.

Nie ciągnie cię do fikcji – science-fiction, fantasy, współczesnego obyczaju? Scenariuszy stojących na przeciwnym biegunie dla komiksu historycznego?

Ciągnie. Mam nawet jakiś scenariusz komiksu obyczajowego. Chciałbym kiedyś zrobić komiks science-fiction.

Nie do końca zgodzę się z tym, że fikcja stoi na przeciwnym biegunie do komiksu historycznego. To raczej nie krępuje wyobraźni, nie wpływa na jakość utworu. Dla mnie np. w komiksie liczy się biegłość rysunkowa i fabularna, kompozycja kadru i strony, artyzm, przekaz. Przede wszystkim uważam jednak, że sztuka może humanizować lub dehumanizować. I to jest główna oś podziału. To, czy komiks opowiada historię fikcyjną, czy oparty jest na faktach, nie jest z tego punktu widzenia istotne.

Dzięki za rozmowę!

W następnym odcinku: Edvin Volinski!

wtorek, 7 września 2010

Sławomir Zajączkowski - jazda obowiązkowa

Sławomir Zajączkowski - (rocznik ’71) scenarzysta komiksowy, wcześniej także publicysta, jego artykuły o komiksach ukazywały się m.in. w magazynie „AQQ”, „Templum Novum” oraz w „KZ”. Tworzy głównie scenariusze o tematyce historycznej, obyczajowej i przygodowej; unika shortów skupiając się na dłuższych epizodach i albumach. Na wrzesień zapowiadany jest jego komiks „Wyzwolenie? 1945” z rysunkami Krzysztofa Wyrzykowskiego.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem? Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych?

SŁAWOMIR ZAJĄCZKOWSKI: Zaczęło się od lektury jednego z odcinków „Festiwalu Czarownic” Janusza Christy w „Świecie Młodych”. To był odcinek z atakiem Rarogów na warownię zbójcerzy. Potem były komiksy Raczkiewicza na motywach J. Verne’a.

W dzieciństwie, w połowie lat 80-tych, czytałem sporo beletrystyki przygodowej: Verne, Curwood, Cooper, May, Szklarski, Wernic, Fiedler, z fantastyki – U. Le Guin. Te książki były świetnie ilustrowane – przez wybitnych polskich grafików: Rozwadowskiego, Kościelniaka, Kobylińskiego, Uniechowskiego i innych. Komiksy, których ukazywało się wówczas niewiele były uzupełnieniem tych przygodowo-podróżniczych lektur pełnych dobrych ilustracji. Mi wtedy nie tylko komiks kojarzył się z połączeniem tekstu i rysunku, ale i klasyka powieściowa.

W zasadzie też zawsze sam próbowałem rysować komiksy, pisanie scenariuszy pojawiło się tak naprawdę dosyć późno – kilka lat temu. Co do praktycznej strony mojej przygody z komiksem to wspomnę, że w latach 90-tych w Magazynie Komiksów „AQQ” ukazało się kilka moich tekstów publicystycznych i jeden komiks. Kilka tekstów było też w magazynie internetowym „KZ”.

A dlaczego komiks, a nie teatr czy film? Dlatego, że połączenie pisanego słowa z narysowanym (a więc nierealnym) obrazem daje fantastyczny, artystyczny efekt. Chodzi o wynikającą z tego połączenia sprzeczność – z jednej strony mamy umowność narysowanego przecież świata, z drugiej silną jednak jego rzeczywistość/namacalność.

Oczywiście między teatrem, komiksem i filmem są podobieństwa. Wszędzie fundamentem jest fabuła, ale w komiksie (w odróżnieniu od teatru) na plan pierwszy wychodzi coś, co Arystoteles w „Poetyce” nazwał „widowiskiem”. W komiksie to rysunek i kolor. Czytelnicy i recenzenci domagają się od komiksów właśnie „widowiska” - czasami przybiera to banalną formę np. w odniesieniu do moich komiksów słyszałem nieraz, że szkoda, że nie ma w nich koloru. „Widowiskowość” dla komiksu jest kluczowa. Dlatego scenariusz powinien być na dalszym planie i powinien być robiony „pod rysunki”. Bo w komiksie ważniejsza jest praca rysownika (który jest odpowiednikiem scenografa w teatrze). Gdyby było inaczej (tak jak w teatrze) komiksowe scenariusze można by było drukować jako odrębne utwory, które mogliby realizować różni rysownicy. A przecież scenariusze komiksowe czy filmowe to zaledwie półprodukty o cechach dzieła rzemieślniczego.

To kolejny powód, dla którego piszę scenariusze komiksów - odpowiada mi takie działanie na styku rzemiosła i tzw. „współczesnej” sztuki.

Jeśli chodzi scenariusze filmowe, to mam napisane dwa. Czas pokaże czy zostaną zrealizowane.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych.

Literatura - największy wrażenie wywarły na mnie takie powieści jak: „Ja Klaudiusz”, „David Copperfield”, „Ogniem i mieczem”, „Imię róży”, „Władca pierścieni”, „Władca much”, z nowel: „Panny z Wilka” , z fantastyki: „Grobowce Atuanu”, z literatury faktu: „Diament odnaleziony w popiele”, z książek przygodowych: „Czarna bandera”, „Pogromca Zwierząt”. Czyli generalnie klasyka. Z książek polskich autorów wydanych w ostatnich kilku latach podobał mi się „Warunek” E. Rylskiego i „Post mortem” A. Mularczyka.

Kino – zdecydowanie klasyka: filmy Ch. Chaplina, F. Capry, F. Felliniego, A. Kurosawy, J. L. Godarda, M. Scorcese, G. Tornatore, S. Różewicza. Kilka tytułów chronologicznie: ”Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu”, „To wspaniałe życie”, „Na nabrzeżach”, „Na wschód od Edenu”, „Tak tu cicho o zmierzchu”, „Los człowieka”, „Żyć własnym życiem”, „Do utraty tchu”, „Rio Bravo”, „Człowiek zwany koniem”, „Siedmiu samurajów”, „Ukryta forteca”, „Ojciec chrzestny”, „Złote czasy radia”, „Amarcord”, „Taksówkarz”, „Dawno temu w Ameryce”, „9 i pół tygodnia”, „Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje”, „Heavy Metal”, „Conan Barbarzyńca”, „Fandango”, „Tańczący z wilkami”, „Cinema paradiso”, „Życie jest piękne”, „Braveheart. Waleczne serce”, „Wiatr buszujący w jęczmieniu”; z polskich filmów: „Hubal”, „Wolne miasto”, „Świadectwo urodzenia”, „Noce i dnie”, „Do widzenia do jutra”, a z ostatnich filmów: „Wszystko, co kocham”, z seriali: seriale BBC „Duma i uprzedzenie” i „Ja, Klaudiusz”.

Komiks – znowu nie będę oryginalny i wskażę na klasykę: komiksy spółek autorskich: Rosiński-Van Hamme, Manara-Pratt, Gillon-Forest, Bilal-Christin.

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie?

Pewnie bym zamajaczył, że: „Thorgal: Łucznicy”; „Kajko i kokosz: Szranki i konkury”; a z rzeczy nie wydanych w Polsce: „John Seeseker” – i wrócił szybko spać.

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Scenariusz był o rybakach. Napisałem go jakieś 10 lat temu. Temat był obyczajowy z elementami SF. Pan Andrzej Chyży zrobił do niego fajne storyboardy. Potem napisałem scenariusz komiksu „Elektryczność”, do którego Krzysztof Wyrzykowski narysował kilkanaście plansz. Więc w zasadzie pierwszy na rysowniczej tapecie był komiks o rybakach, a jeśli chodzi o gotową planszę to „Elektryczność”. Żaden z tych komiksów ostatecznie nie został ukończony. Wydaje mi się, że oba scenariusze mogłyby jeszcze i dziś się obronić.

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Intuicyjnie. Nie ma w Polsce literatury na temat pisania scenariuszy komiksowych.

Do wszystkiego trzeba dojść samemu. Warto czytać książki opowiadające o doświadczeniach twórców z różnych dziedzin – również tych odległych od komiksu - o ich poszukiwaniach, inspiracjach, zmaganiu się tematem, szukaniu najlepszych rozwiązań. Filmowcy, kompozytorzy, malarze, ilustratorzy – wszyscy oni mówią ciekawe rzeczy. A proces twórczy wszędzie jest podobny.

Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

W zasadzie etapy są dwa. Najpierw piszę na kartce w punktach (zwykle 7-9 punktów) o tym, co chcę w fabule umieścić. Jakie mają tam być sceny? Jak ma być długi? Kto jest bohaterem? Jakie są punkty zwrotne w akcji? Czy jest miejsce na humor? Jaka konwencja? To taka trochę filmowa „drabinka”, trochę eksplikacja. To mi zajmuje około strony. To takie założenia.

Drugi etap to pisanie scenariusza już w komputerze. Czasami w trakcie pisania okazuje się, że z 9 punktów 2-3 nie zostają zrealizowane. Scenariusz czasami różni się od założeń. Niektóre z założonych punktów nie pasują do reszty, czasem bohater epizodyczny zaczyna grać pierwsze skrzypce (zupełnie jak dobry aktor drugoplanowy, który przyćmiewa główne role)… W czasie pisania dzieją się dziwne rzeczy… Niektóre postacie zaczynają żyć własnym życiem. Wtedy trzeba je przytemperować - tak było np. w 1 epizodzie komiksu „Wyzwolenie? 1945”, kiedy to jeden z bohaterów historii -„Wołyniak” co chwila wychodził na plan pierwszy kosztem „Ojca Jana” i „Jagny” i głównego założenia komiksu, którym było pokazanie bitwy pod Kuryłówką. Ciągle musiałem kontrolować jego rolę, by nie wychodziła zbytnio przed szereg.

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Cechy postaci mają znaczenie dla komiksowych seriali, serie opierają się na sprawdzonych zagraniach, ulubionych motywach - właściwych dla danej serii - tak jest w „Kicu Przystojniaku”, „Jerzu Jeżym”, „Kajku i Kokoszu”. Ale to ma znaczenie tylko w serialach komiksowych, w „one shotach” już nie. Tak się składa, że ja dotychczas robiłem tylko pojedyncze historie.

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Mój scenariusz składa się ze scen. Każda scena ma punkty. Scena w zasadzie oznacza zmianę czasu lub miejsca. Scenom często nadaję tytuły nawiązujące do jej zawartości – to bardzo praktyczne. Punkty w scenach z grubsza oznaczają rysunki. Scenariusz jest lakoniczny, piszę tam tylko o ważnych rzeczach, czasem, jeśli to istotne, o elemencie stroju czy charakterystyce krajobrazu. Zawsze piszę o porze roku czy porze dnia. Idealnie jest, gdy koniec sceny rysownik planuje na końcu narysowanej strony, tak, aby góra nowej strony rozpoczynała się w innym miejscu (w innym krajobrazie) lub w innym czasie. Ale nie mogę tego wymagać – wszystko zależy do rysownika, nie może być przecież sztampy.

Decyzja w ustawieniu kamery, oświetleniu itd. należy do rysownika – to on używając nazewnictwa filmowego jest reżyserem, operatorem i montażystą, częściowo kostiumologiem. Nigdy nie sugeruję wielkości kadrów. Rysownicy mają intuicyjne (lub wyuczone w plastycznych uczelniach) wyczucie kompozycji, kadru, planszy i światła, posiadają wiedzę o proporcjach i kolorze, często dobry gust. To fachowcy, którym należy w tych sprawach ufać. Ja zawsze ufam. Zresztą trudno nie zawierzyć estetycznemu zmysłowi tak dobrych rysowników jak Krzysztof Wyrzykowski, Andrzej Fonfara czy Artur Suchan.

W zasadzie mi, jako scenarzyście, zależy tylko na tempie historii. Powinno być mniej więcej takie jak w scenariuszu. Rysownik nie powinien rozwlekać niektórych scen ponad miarę, a innych ścieśniać, bo akurat ta scena mu się wydaje ciekawsza do rysowania, a inna mniej. To powoduje przesunięcie akcentów, a nawet zmianę wymowy historii. Tempo opowieści wyznacza scenariusz. Ale to sprawy, które większość rysowników intuicyjnie rozumie. I nie miałem z tym dotąd żadnych problemów.

Scenorys robiłem tylko raz, wspólnie z rysownikiem – ale to było wyraźnie na prośbę jeszcze innego rysownika. Ten komiks jeszcze nie jest gotowy.

Jeden scenariusz napisałem też wspólnie z innym scenarzystą – Krzysztofem Burdonem.

Ze spraw plastycznych zastrzegam sobie jedynie prawo do sugestii, co do projektu okładki i zaakceptowania ostatecznego jej wyglądu. Ale takie samo prawo mają też wydawcy.

Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Oczywiście, że planuję historię. Nie wierzę w to, że dobra historia może powstać bez dobrego planu czy scenariusza. To złuda. Komiks „Muchy” powstawał bez takiego scenariusza. I co? Uznano go najgorszym komiksem roku. A projekt „Pieces”? To też mnie nie przekonuje. Każdy rysownik rysował jeden kadr, w komiksie było wielu rysowników. To miało sprawić, że historia będzie ciekawa, dynamiczna, bo każdy twórca wniesie coś od siebie, swój nerw, swoją wizję. Ale to rozbiło jedność utworu, zatraciło jego sens. Nikt nie czuł się odpowiedzialny za dzieło. To był raczej happening niż świadomy komiksowy utwór.

Bez planu pisze się tylko pamiętniki. Ale to inny rodzaj twórczości. Już komiksy pozujące na pamiętniki (np. „Na szybko spisane 1980-1990”) mają plan, czyli scenariusz.

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach?

Czy ja wiem? Jeśli chodzi o sprawy formalne budowy scenariusza to raczej nic. Niektórzy scenarzyści mając za zadanie poważny temat wolą zamiast klasycznej historii opisać go z perspektywy np. mrówek czy krasnoludków. To współczesna moda, traktowana przez niektórych recenzentów i czytelników, jako wyjątkowa oryginalność. Trochę mnie to śmieszy – ale nic w tym złego, jeśli warsztatowo jest interesująco.

Na nerwach gra mi raczej co innego - obecna również w komiksach polityczna poprawność, małpowanie zachodnich wzorów i tematów (ekologia, komiks lesbijski), głupkowate podkopywanie tradycji chrześcijańskiej, sprowadzanie wszystkiego do prymitywnego pornograficznego żartu, tak jakby autorom wszystko kojarzyło się tylko z jednym. Pewnie przesadzam, bo generalnie to problemy komiksów frankofońskich, a nie polskich.

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

W przypadku komiksów historycznych, które robiłem, praca nad scenariuszem trwała około trzech miesięcy. Raczej niczego nie staram się przyspieszać. A ekstremalnych zleceń nie biorę. Uważam, że pośpiech źle odbija się na jakości.



Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Nie mam.

Czasami jest tak, że są w dni, w których lepiej wszystko dostrzegasz i formułujesz myśli, i są dni, gdy nie chce ci się ruszyć palcem w bucie. Ja czuję, kiedy jestem w formie i wykorzystuję to – wtedy siedzę do późna w nocy i piszę. A w dniach, gdy są „dołki”, poprawiam co najwyżej literówki.

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Nie poprawiam. Nie dzwonię do rysowników, by jeszcze porozmawiać o tym, o co mi chodziło w scenariuszu. Staram się szanować swój czas i rysownika. Najważniejszy w tworzeniu jest komfort spokoju. Oczywiście w gotowych planszach są literówki, trzeba sprawdzić czy wszystko w dymkach jest OK., czasem zmienić szyk zdania. Są też uwagi wydawców, do których trzeba się odnieść.

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Kariera to zbyt duże słowo. Na pewno przyjemnie jest widzieć wydrukowane komiksy, do których pisało się scenariusz.

Jakie masz plany na przyszłość?

Chciałbym jeszcze napisać kilka scenariuszy komiksowych, podjąć współpracę z ciekawymi rysownikami.

Często też myślę o komercyjnym magazynie. Choruję na to. Ale obawiam się, że czasy komiksowych magazynów minęły bezpowrotnie.

Macie pytania?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Bartosz Sztybor - za dziesięć lat nie będę miał żadnego nowego albumu, ale będę miał kilku dobrych przyjaciół

W drugiej części rozmowy z Bartkiem między innymi o scenariuszach filmowych, "zagranico", anegdotach z okazji trzaskania fotek Polariodem i rozgrzebanych albumach.

Wspomniałeś o trzyletniej komiksowej hibernacji - dlaczego wówczas rzuciłeś komiksy w cholerę?

BARTOSZ SZTYBOR: Jako dziecko czytałem „Thorgala”, „Kajka i Kokosza” (choć wolałem „Kajtka i Koko”) i przekozackie komiksy Jerzego Wróblewskiego. Później doszły TM-Semicy i żyłem sobie ja – ten przytłusty dzieciak – z tymi swoimi komiksikami. Ale nagle w pobliskiej księgarni i kioskach zaczęło pojawiać się mniej komiksów, o sklepach komiksowych pojęcia nie miałem, a i do warszawskiego centrum (czytaj: Empik) się nie zapuszczałem, bo byłem blokersem z blokowisk i moim prywatnym centrum handlowym był market Rema1000 (czipsy i cola), kiosk Ruchu (kiedyś TM-Semici) oraz malutka księgarnia (kiedyś albumy komiksowe), które znajdowały się 15 metrów od mojego bloku, a po 5 metrów od siebie. No więc skończył się towar, a ja nie szukałem dalej (Rema1000 całkowicie zaspokajała moje potrzeby). Poza tym wtedy w moje życie mocno wkroczyła muzyka i przede wszystkim to właśnie na nią – nie licząc kina, które towarzyszyło mi od zawsze – przeznaczałem fundusze i czas. Komiks powrócił, gdy się przeprowadziłem i zacząłem chodzić do liceum. Liznąłem wtedy trochę świata (czytaj: Empik) i zobaczyłem, że jest coś takiego, jak półka... cholera, parę półek zapełnionych komiksami. Spłukałem się, ale i hibernacja się skończyła. 

Zgromadziliście z Koką masę polaroidowych zdjęć z gwiazdami komiksu. Czy trudno było doprosić się znanych i uznanych o fotki? Jak polowaliście z aparatem na gwiazdy? Jakieś anegdoty? 

To pytanie powinieneś mi zadać, jak projekt dobiegnie końca, bo wtedy znani będą wszyscy twórcy, a ja nie będę musiał się martwić, że zdradzę jakieś fajne nazwisko. Pozwolisz więc, że będę operował na tych artystach, którzy aktualnie na stronie się znajdują. No ale od początku... Któregoś pięknego dnia oglądaliśmy z Olgą a.k.a. Koką zdjęcia różnych fajnych fotografów i na jednej z fotografii – zrobionej Polaroidem – znajdował się Will Smith, a fotka była dodatkowo przez niego podpisana. No i wtedy wpadliśmy na pomysł, że można zrobić to samo, tylko nie jednorazowo i z twórcami komiksów. Ze sprzętem problemu nie było, bo Olga od dawna kolekcjonuje różne aparaty fotograficzne, czyli Polaroid (a nawet trzy) był na stanie. Wtedy też przystąpiliśmy do realizacji projektu. Jako że zdarza mi się popierdalać po festiwalach komiksowych, zacząłem zabierać ze sobą Polaroida. I tak, pierwsze zdjęcia wykonałem dwa lata temu w Angouleme, później na polskich festiwalach, znowu w Angouleme, a dalej w Haarlem i nawet w dawnym warszawskim hotelu Victoria. Na początku była trema, że znany twórca odmówi albo wyśmieje, więc często krążyłem dookoła stoiska, jak mucha dookoła empikowego czytacza, ale w końcu się przemogłem i poszło. Co jest fajne, że krótka rozmowa z każdym z tych twórców, ich reakcje – są w dużym stopniu odzwierciedleniem ich charakteru. Dlatego od tej pory wiem, że jeden twórca jest bucem, a inny bardzo sympatycznym kolesiem (z paroma nawet wychyliłem piwko i mailuję do dzisiaj). Jeśli chodzi o anegdotki, to gdy Ivan Brun dowiedział się, że jestem z Polski, na moim komiksie (poza zrobieniem zdjęcia, dałem mu „No Comment” do podpisu) narysował punka pijącego alpażura i słuchającego Siekiery. Z kolei Rutu Modan była pierwszym twórcą, któremu zrobiłem dwa zdjęcia. W pierwszym, z racji przeterminowanego filmu (innych już niestety nie da się nabyć), zrobił się zaciek. W drugim zresztą też, ale mniejszy. Wtedy Rutu wzięła oba i zastanawiała się przez kilka minut, który wybrać. Poza tym jedno zdjęcie – jako pierwsza i jedyna – wzięła dla siebie. No a Sandoval... Sandoval to świetny gość. Najlepsze jest to, że gadaliśmy na stoisku Paquet przez długi czas, a ja dopiero po kilkunastu minutach zakumałem, że on, to on. Wiele jest ciekawych historii, ale jak powiedziałem, do tego pytania możemy wrócić za parę miesięcy. 



Komiks z Tkalenką, „Tainted”, Comic-roids - przygotowujesz się do podbicia „zagranico”?

To raczej jakiś kolejny etap tego podbijania. Nigdy nie myślałem o polskim rynku jako o szczycie moich możliwości. Od pierwszego dnia, gdy poczułem potrzebę tworzenia, poczułem też potrzebę prezentowania tego globalnie. Tak więc od napisanie pierwszego słowa przygotowywałem się do podbicia „zagranico”. Najfajniejsze, że od pewnego czasu to podbijanie zaczyna powoli przynosić plony. 

Na warszawskim Script Forum wystartowałeś z dwoma projektami filmowymi, możesz opowiedzieć o nich więcej?

Kurcze, nie lubię mówić zbyt dużo o rzeczach, które tak naprawdę nie zostały jeszcze sfinalizowane. Ale coś napomknąć mogę... „Wstrzymaj się, starcze!” to czarna komedia kryminalna o dwóch starcach, z których jeden jest świadkiem morderstwa. Najpierw powstał scenariusz komiksowy, później filmowy, a później przerobiłem ten komiksowy, który aktualnie jest w fazie produkcji. Śmieszne jest to, że jeden z zainteresowanych producentów powiedział mi, że byłoby o wiele lepiej, gdybym z dziadków zrobił dwudziestolatków... I się później ludzie dziwią, dlaczego polskie kino jest chujowe. Natomiast drugi projekt – „To nie ptak i nie samolot” – to opowieść o psychoterapeucie superbohaterów. Bardzo lubię ten scenariusz i cieszę się, bo jest szansa, że coś się z niego wykluje. 

Kierunek: film, to logiczne rozwinięcie przygody z komiksem, powrót do filmowych korzeni, czy może coś jeszcze innego? 

Film zawsze we mnie siedział (from day one – jak to mówią). Dlatego też postanowiłem być krytykiem filmowym, by mieć pretekst do oglądania wielu filmów i zgłębiania tej materii. Na początku byłem ukierunkowany tylko na tworzenie filmów, co później mi przeszło. To znaczy nie przeszło mi samo tworzenie filmów, ale skupianie się tylko na tym. W pewnym momencie – po stworzeniu paru scenariuszy komiksowych – stwierdziłem, że film to tylko środek wyrazu. Uświadomiłem sobie, że każda historia, to inne medium. I ja takich historii mam do opowiedzenia wiele.



Ograniczyłeś swoją produkcję komiksowych szortów. W jaki obszar skierowałeś wolne moce przerobowe?

To nie jest tak, że ograniczyłem i teraz w to miejsce – jak w puzzlach – mogę włożyć sobie coś innego. Ja po prostu zmieniłem rytm pracy. Wcześniej było tak, że coś sobie pisałem na boku, ale za chwilę pojawił się deadline do magazynu, czy konkurs komiksowy, a wtedy rzucałem tamto i robiłem szorty. Teraz zabieram się za coś nowego dopiero, gdy skończę poprzednią rzecz. Szorty więc nie powstawały, bo pracowałem nad czymś innym. Ostatnio na przykład jedną rzecz skończyłem i wtedy napisałem parę szortów, które we mnie od jakiegoś czasu siedziały i wcześniej wyplułem je na kartkę jedynie w formie kilkuzdaniowego opisu. Może więc być tak, że w pewnym momencie znowu przyjdzie mi kilka pomysłów na szorty i trochę czasu, by je napisać, a wtedy znowu pojawi się ich trochę więcej. 

Wiemy już, że nie rzucasz słów na wiatr, ale ile – orientacyjnie - projektów albumowych masz obecnie na tapecie? I kiedy możemy się spodziewać pełnometrażówki do twojego scenariusza?

Powiem szczerze, że straciłem już rachubę. Choć może inaczej, postanowiłem nie liczyć, nie planować i nie oczekiwać, a – jak powiedziałem wcześniej – czekać, co czas przyniesie. Wiesz, wspomniane przez Ciebie „Tainted” miało wyjść w zeszłym roku, a wychodzi w październiku 2010. I ani to z mojej winy, ani Jaszcza, ani wydawcy. Po prostu długo trwała postprodukcja, bo chcieliśmy, żeby wyszedł cymesik, a do tego odbyliśmy wiele rozmów, które może zaowocuję w przyszłości. Po premierze „Szanownego” liczyłem sobie, że rok później wyjdą moje dwa albumy, a w 2009 kolejne dwa. Niektóre z tych komiksów nadal powstają, inne nigdy nie powstaną (i dobrze, bo były po maksie chujowe!), a jeszcze inne powoli dojrzewają. Ciężko więc mówić o konkretach. Mam zapewnienie i mocno w to wierzę, i trzymam kciuki, że w listopadzie tego roku skończona zostanie jedna pełnometrażówka do mojego scenariusza. Liczę też, że w przyszłym roku zakończone zostaną prace nad dwoma kolejnymi projektami. Ale już się nie nakręcam, bo wiem, jak wygląda sytuacja rysowników na naszym rynku i zamiast ich popędzać, i się na nich wkurwiać, to z całego serca im kibicuję. Kurwa, jestem im wdzięczny, że poświęcili mi czas. Poza tym fajne jest to, że miałem coś zrobić z kilkoma twórcami, nic z tego nie wyszło i pewnie nic razem nie zrobimy, a jesteśmy dobrymi kumplami. Pewnie więc za dziesięć lat nie będę miał żadnego nowego albumu, ale będę miał kilku dobrych przyjaciół  :)



Ponoć montujesz jakiś projekt o piratach z Mikołajem Spionkiem. Co to, kiedy, gdzie i za ile? (Daniel Gizicki) 

„Kapitan Adelardo” doczekał się paru narysowanych stron, ale po jakimś czasie Mikołaj przestał czuć emocjonalny związek z tym projektem i postanowił skupić się na swoich rzeczach. Tak więc ten komiks, w takim składzie, na pewno nie powstanie. Zaproponowałem jednak współpracę innemu rysownikowi, któremu scenariusz bardzo się spodobał. Aktualnie jesteśmy na etapie rozmów na temat wizji całości. Mam nadzieję, że wkrótce „Kapitan Adelardo” ruszy pełną parą, ale – tradycyjnie – nic nie planuję. 

Czujesz się komiksikowym celebrytą? Wszyscy cię znają, wszyscy chcą robić z tobą komiksy, zgarniasz nagrody, pojawiasz się w jury konkursów…

Moebiusem jeszcze nie jestem, nikt mi na stole ananasa nie postawił. A co do bycia celebrytą, to z perspektywy środowiska komiksowego może i jestem, ale to jest tak, że wraz z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność. Dlatego obiecuję, że postaram się bardziej. 

Dzięki za rozmowę, Bartek! 

W następnym odcinku: Sławomir Zajączkowski.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Bartosz Sztybor - jazda obowiązkowa

Bartosz Sztybor - Warszawiak; dziennikarz, publicysta, krytyk filmowy i komiksowy, scenarzysta komiksowy. Wielokrotny laureat konkursu na krótką formę komiksową na MFK. Publikował m.in. w pismach Ozon, Wprost, Esensja, Chichot, Machina, Cinema, periodykach komiksowych i zinach (wiki). Jeden z założycieli magazynu Karton.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem? Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych? 

BARTOSZ SZTYBOR: Pchnęło mnie buńczuczne przekonanie, że skoro inni potrafią, to czemu i ja miałbym nie spróbować. Przed pisaniem scenariuszy komiksowych pisałem fabuły filmowe. Były to krótkie metraże, oczywiście niezależne, tudzież amatorskie. W pewnym momencie powiedziałem sobie dość, bo nigdy nie miałem wystarczających pieniędzy, by zrealizować to, co sobie wyobraziłem. Jednocześnie powróciłem do czytania komiksów (w swoim życiu miałem takie trzy lata komiksowej hibernacji) i zobaczyłem, że przecież też mógłbym spróbować stworzyć fabułę historii obrazkowej. I po prostu zacząłem pisać, a chwilę później szukać, kto mógłby to narysować.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych. 

Ciężko powiedzieć, bo jest wielu twórców, u których zainspirował mnie jeden komiks, jedna postać czy nawet jedno zdanie. Staram się nawet z największego komiksowego, filmowego czy książkowego gówna brać coś dla siebie, wyciągać jakiś fajny drobiazg, który może mnie zainspirować. Co do artystów, których uwielbiam za całokształt, to jest ich kilku. Z komiksu lubię Bendisa, Moore’a czy Aarona (jeśli chodzi o scenarzystów) oraz Lemire’a, Tominego, Ware’a czy Hornschemeiera (jeśli chodzi o tych samowystarczalnych). W książce cenię Bukowskiego, Topora i McCarthy’ego, a w filmie... nie no... ogromnie dużo tego jest. Nie tylko w filmie, ci wszyscy wymienieni powyżej to tylko ułamek.  

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie? 

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo jak wymienię trzy, to będę później czuł, że zraniłem uczucia kolejnych dziesięciu rewelacyjnych komiksów. 

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Konkurs paskowy na WRAKu. Scenariusz dla Macieja Pałki na temat „kwadrat”. Do tej pory mnie bawi (może dlatego, że jest tam podtekst erotyczny i słowo „pytong”). Jestem z niego autentycznie dumny. 

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Zależy, co rozumiesz przez zwrot „intuicyjnie”? Bo tak, owszem, nigdy nie korzystałem z książek z wiedzą teoretyczną, więc zapis był intuicyjny. Później zobaczyłem oryginalne scenariusze zagranicznych twórców i okazało się, że moje przeczucia mnie nie zawiodły. Ale też zawsze miałem świadomość – zaczerpniętą z przeczytanych komiksów – jak należy tworzyć fabułę czy budować postaci. Tak więc przy tworzeniu fabuły, intuicja dotyczy w moim przypadku już czegoś innego.

Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

Tak naprawdę, to najpierw siedzę i czekam. Pomysły natchnione, które nagle pojawiają się w głowie, są najlepsze. Wtedy należy im dać chwilę czasu, by zaczęły pączkować, a jak już nabiorą odpowiednich kształtów, to można je zacząć spisywać. I wtedy zaczyna się myślenie o linii fabularnej i jej szlifowanie, później opisywanie poszczególnych stron i w końcu kadrów. Od ogółu do szczegółu. A wtedy storyboard, który pokazuje czy to, co było w głowie i w zdaniach, broni się także w rysunku i kompozycji. I wtedy odwrotnie, od szczegółu do ogółu. Po skończeniu rysowania wszystko przepisuję na komputer, gdzie wprowadzam już drobne poprawki, głównie w dialogach. 

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Mam ale przecież nie będę się odsłaniał. W paru komiksach pozostawiałem smaczki, dla potomnych. 

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Piszę szczegółowe scenariusze, choć wiem, że paru rysowników woli teksy w formie opowiadań, bądź krótkich opisów z dialogami. Storyboard też robię, żeby odpowiednio rozmieścić akcenty całej fabuły i zadbać o kompozycję każdej ze stron. Ale rzadko pokazuję je rysownikom, staram się wszystko dokładnie opisać w scenariuszu. 

Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Planowanie całej historii w głowie działa tylko przy paskach czy krótkich formach, albo albumach opartych na strumieniu myśli, świadomości. W innych przypadkach całościowy plan jest konieczny, bo historia musi mieć odpowiednią budowę, tempo, zwroty akcji, napięcie. Od razu widać, czy ktoś przemyślał historię, czy „pozwolił jej żyć”. Scenariusz sypie się po paru stronach. 

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach? 

No jest parę takich rozwiązań, ale to zależy też od tego jak się ich użyje. Bo nie tylko bohater budzący się na ostatniej stronie, ale również, że bohater sobie wszystko wymyślił, że jest pierdolnięty, że zmarł albo że sobie sam autor wszystko wymyślił (autotematyzm jest straszliwie nadużywany). I te wszystkie rozwiązania są żałosne, gdy widać, że twórca popierdolił w fabule, sam nie potrafi z tego wybrnąć i wtedy stawia na końcu takiego żenującego kloca. Jeśli takie zagranie jest wytłumaczeniem braku logiki i braku talentu artysty, to mówię nie. No ale można to też cudnie ograć, co pokazał Nolan w „Incepcji”, Shyamalan w „Szóstym zmyśle” czy Scorsese w „Wyspie tajemnic”. Ten pierwszy oparł cały film na motywie bohatera budzącego się na ostatniej stronie, ten drugi wyreżyserował wszystko tak, że śmierć bohatera nie przechodzi odbiorcy przez myśl, a ten trzeci niby zakończył wszystko takim kiksem, ale dodał do tego rewelacyjną wymianę zdań, puentę, która odwraca wszystko o 180 stopni.  

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

Ciężko mi się w to jakoś zagłębiać, bo też ciężko dokładnie wyliczyć ile czasu się nad czymś spędza, gdy robi się to w wolnych chwilach. Ale jeśli wziąłbym po prostu punkt startu i metę (bez sumowania tych wolnych chwil), to jeden długi scenariusz napisałem w tydzień, a nad drugim siedziałem przez dwa i pół roku.

Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Jedno, to po prostu czekanie na natchnienie, bez stresów. Drugie, to patrzenie na plansze i grafiki rysowników, z którymi mam zrobić komiks (bardzo mnie to inspiruje). Trzecie, to – ale tylko w wypadku, gdy komiks ma powstać na zadany temat – czytanie w internecie wszystkiego, co dotyczy tego słowa, pojęcia, tematu. No i w końcu czwarte, to oglądanie filmów (czasami też czytanie książek i komiksów), które mają zbliżoną atmosferę do tego, co chcę napisać. Chcę napisać czarny kryminał, to oglądam „Sokoła Maltańskiego”, chcę absurdalną komedię, to włączam „Strzelając śmiechem”, a gdy planuję slasher, to włączam sobie „Krzyk”. 

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Przez pojęcie „gotowy scenariusz” rozumiem scenariusz do zrealizowanego już komiksu. 

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Kurczę, cały czas jest fajnie. 

Jakie masz plany na przyszłość? 

Nie lubię rzucać słów na wiatr, więc zobaczymy, co czas przyniesie. 

Pytania do Bartka, anyone?