środa, 24 listopada 2010

Edvin Volinski - jakie są realia, każdy wie

W drugiej części wywiadu z Edvinem o space-operach, Heavy Metal i przyszłości Biocosmosis.

Czy w Polsce opłaca się tworzyć zakrojone na szeroką skalę space-opery? A może Biocosmosis od razu było projektowane z myślą o zagranicznych rynkach, na których zresztą stawia pierwsze kroki?

Na pierwsze pytanie, każdy musi odpowiedzieć sobie sam, jeśli chce się za to zabrać. Jakie są realia, każdy wie. Nie mówię, że się nie opłaca. Polskiej branży komputerowej idzie chyba coraz lepiej.

Biocosmosis było jak najbardziej projektowane z myślą o rynku amerykańskim. Stąd wiele nazw i imion angielskojęzycznych. Jak i charakter komiksu, który nie przypadł do gustu frankofońskim wydawcom. A gdzie miałbym kierować swoje kroki z takim pomysłem? Gdzie powstały najsłynniejsze space-opery, czy produkcje z gatunku s-f w ogóle?

Jak udało ci się nawiązać współpracę z Heavy Metal? Na co patrzą redaktorzy tego magazynu przy doborze komiksów? Czy debiut za granicą przełożył się na konkretne profity dla ciebie i Biocosmosis?

Na pierwsze pytanie odpowiedź jest prosta. Pakujesz komiks w wersji języcznej dla nich zrozumiałej do koperty i wysyłasz pocztą. Jak im się spodoba, to piszą mejla z propozycją. My na tego mejla czekaliśmy około roku.

Pytanie drugie najlepiej zadać redakcji Heavy Metal. Ja nie mam pojęcia. Pewnie patrzą na komiksy :)

Odpowiedź na pytanie trzecie: tak. Co prawda nie wystarczy, aby wydać nowa serie w Polsce, ale pomyśleć o czymś jeszcze dla HM można. Być może w późniejszym okresie zaowocuje to nowymi komiksami.

Z jakich wzorców korzystałeś projektując Biocosmosis? Czy Gwiezdne Wojny Lucasa i Kasta Metabaronów (i reszta odprysków Incala) Jodorowsky’ego stanowią dla ciebie jakieś odniesienie?

Każda produkcja w takich klimatach odnosi się do Gwiezdnych Wojen. Dlatego, że one są najbardziej znane i czytelnicy/gracze/widzowie zawszę się będą do nich odnosić. Każdą produkcję będą z nią porównywać. Jeśli w swoim uniwersum zmienisz wszystkie space-operowe „realia”, odbiorcy nie zrozumieją go, gdyż przyzwyczajeni są do pewnego kanonu, pewnych rozwiązań charakterystycznych dla takich światów. Jeśli stworzysz samotnego herosa, biegającego po dżungli i likwidującego hordy wrogów, będzie on porównany do Rambo. A jeśli stworzysz nowe klocki dla dzieci, nie unikniesz porównania do Lego.

Nie potrafię zmierzyć jaki wpływ miały na mnie GW, a jaki Metabaroni. Starałem się stworzyć z jednej strony świat space-operowy, a z drugiej na tyle oryginalny, na ile potrafiłem.

Najważniejszym z oryginalnych elementów Biocosmosis, są bojowce. Nigdzie indziej tego nie zobaczysz. Tu nie ma klasycznych pojedynków na działa laserowe, czy inne jonowe. Bojowce, jako pojazdy grawitacyjne, potrafią przemieszczać się we wszystkich kierunkach, więc ostrzał nie ma sensu. Pozostaje walka wręcz. Pytanie, czy taki pomysł zostanie zaakceptowany przez szerszą publiczność, przyzwyczajoną do rozwiązań z GW? Może się to okazać zbytnią egzotyką, chociaż osobiście uważam, że taka walka w kosmosie ma większy sens. Bo niby czemu w kosmosie pojazdy zawsze muszą lecieć do przodu? Kosmos to nie ziemska atmosfera, to zupełnie inne środowisko, dlatego walki myśliwców mi tam nie pasują.

Docelowo marzy ci się stworzyć marketingowe uniwersum na miarę Gwiezdnych Wojen Lucasa? Z książkami, filmami, grami i tysiącem gadżetów…

Oczywiście. Marzy mi się też takie ranczo, jakie on ma :)

O czym będą traktowały dwie pozostałe serie ze świata Biocosmosis - Planetardzi i Prevetorianie? Czy one również będą miały po pięć albumów?

Z początku założenie było takie, aby te dwie serie opowiadały historię Biocosmosis do czasu wybuchu Wojny o Jedność Entirum, z punktu widzenia Planetardów oraz Preventorian. Jeśli jednak powstanie kolejna seria, to zdecydowanie będą to Preventorianie. Z prostej przyczyny – seria ta zapowiada się dużo ciekawiej. Ma opowiedzieć historię jednej z najbardziej interesujących postaci biouniwersum – Shynaka.

Patrząc na dotychczasowe tempo powstawania kolejnych albumów Biocosmosis przed tobą jeszcze co najmniej dekada pracy. To kawał czasu. Nie obawiasz się wypalenia lub znudzenia?

Nie. Obawiam się, że prędzej wykończy mnie rzeczywistość naszego kraju.

Bierzesz pod uwagę podzielenie pracy pomiędzy innych scenarzystów/artystów – ot, choćby dlatego, aby przyspieszyć prace nad kolejnymi albumami, czy chcesz do końca zachować pełną kontrolę nad światem Biocosmosis?

Myślę o co-scenarzyście, aby podnieść jakość albumów. Sam nie ogarniam wszystkiego.

Wolałbym nakreślić intrygę, tło historyczne i zdezajnować całość, pozostawiając koledze szczegóły charakterów postaci oraz dialogi.

Co do artystów (rysowników i kolorystów), to zatrudnianie kilku do jednej 5-albumowej serii, chyba nie jest najlepszym pomysłem. Może się skończyć bałaganem.

Kiedy uznasz, że czujesz się spełniony jako twórca tak rozbudowanego uniwersum?

Już jestem. Stworzyłem to uniwersum. Reszta zależy od nakładu pracy, szczęścia, możliwości itd.

Dzięki za rozmowę, Ed! W następnym odcinku Michał Gałek.

niedziela, 31 października 2010

Edvin Volinski - jazda obowiązkowa

Edvin Volinski (rocznik ’75) jest scenarzystą zakrojonego na szeroką skalę cyklu science-fiction „Biocosmosis”. Do tej pory ukazało się 7 albumów: cztery komiksy kontynuujące przewodnie wątki serii i trzy antologie krótszych historii pobocznych. Dwa pierwsze albumy z cyklu „Biocosmosis” – „Enone” i „Savas”, zostały opublikowane w legendarnym amerykańskim magazynie komiksowym „Heavy metal”.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem?

EDVIN VOLINSKI: Gdy miałem z 8 lat, mój ojciec wpadł na pomysł, aby skupować dla mnie komiksy od kolegów z fabryki. Uwielbiałem je czytać, tudzież przeglądać - trafiały mi się różne rodzynki, np. wersje greckojęzyczne. Potem stary dał nogę, więc na jakiś czas przerzuciłem się na książki, które zbierała matka.



Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych?

Zacząłem od filmowego. Napisałem „Entirum” opowiadający o pewnym łowcy kolodonów, który zostaje wciągnięty w pewną wojnę, której początkiem jest Wielka Bitwa o Altomerrę. Wysłałem go na dwa konkursy do Stanów. Scenariusz był słabo napisany, ale historia ciekawa. Doszlifowałem to i owo i spróbowałem sił w komiksie. Seria o emnichach jest wstępem do „Entirum”.

Ze mną jest tak, że jestem scenarzystą jednego świata. Mam też inne pomysły nie związane z s-f, ale obecnie zajmuje się tylko Biocosmosis. Na inne tematy nie starcza mi czasu. A teatr nie bardzo się nadaje na Biocosmosis. Poza tym nie mam zbyt dużej styczności z tą dziedziną sztuki. Chociaż zawsze preferowałem dramat pomiędzy pozycjami lektury szkolnej.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych.

Jeśli już jesteśmy przy dramacie, to sam się zdziwiłem, jakie wrażenie zrobiła na mnie Antygona. A bałem się, jak przez to przebrnę. Koledzy niepotrzebnie mnie straszyli.

Generalnie nie lubię takich pytań. Wpływ na mnie ma samo życie. Raczej pamiętam pomysły, klimaty, historie, niż konkretne tytuły czy nazwiska. Wszystko mi się jakoś tak miksuje i układa w abstrakcyjne struktury. Jeśli napiszę o kimś, kogo czytałem niedawno, to pominę coś, co czytałem w podstawówce, np. Pilota Pirxa i co wtedy? Lem by się nie ucieszył.

Inspiruje mnie całe s-f niezależnie od medium. Inspiruje mnie nawet sam kosmos. Gdy patrzysz na Ziemię z punktu widzenia kosmosu, to czujesz pokorę. Ziemskie kłótnie wydają Ci się śmieszne, ograniczające i zbędne. Pewnie dlatego uciekłem wyobraźnią w fantastykę.



Layout do poprzedniej strony - po lewej wersja Edvina, po prawej Nikodema Cabały

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie?

Przychodzi mi jedno: zastrzelić gościa i zbezcześcić jego zwłoki. Za to, że mnie obudził, a mam duże braki w tego rodzaju luksusie, oraz za to drugie. Nie ma chyba „najlepszych komiksów”. Są lepsze i gorsze. Te, co lubię i inne. Nie śmiałbym tu wyrokować. Żaden ze mnie ekspert. Musicie sami szukać tych najlepszych.

No dobra, może wspomniałbym coś o Szninklu. Lubie starą szkołę. I na sen dobre.

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Jako gołowąs bawiłem się w robienie różnych niepoważnych komiksików, ale pierwszym prawdziwym scenariuszem był oczywiście „Entirum”. O prostym, choć uzdolnionym chłopaku, któremu porwano dziewczynę. Historia stara jak świat. A, że przy okazji był łowcą kolodonów, pilotem bojowca, a wszystko działo się w pierwszych dniach Wojny o Jedność Entirum...

Scenariusz ten jest słaby i wymaga jeszcze wiele pracy. Ale jest w nim parę patentów, z których do dziś jestem dumny. Takich jak walka bojowców w Altodromie. Wiele bym dał, byście mogli zobaczyć to na ekranie!

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Pisząc „Entirum”, przerabiałem „Jak napisać scenariusz” Raymonda G. Frenshama. Polecam. Edukacja zawsze się przyda. To ułatwia pracę. Jednakże podręcznik ten traktuje o scenariuszu filmowym lub telewizyjnym. Trzeba wziąć na to poprawkę. Komiks to nie film i rządzi się odmiennymi prawami. Np. pisząc komiks, musisz pamiętać o podziale na strony. Ja piszę dosyć filmowo i przekłada się to niestety czasem na brak ciągłości fabuły. Ale każdy nowy album to nauka.



Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

Warto zacząć od konspektu/streszczenia/szkicu, bo wtedy łatwiej ogarnąć całość i nie ugrzęznąć w detalach. Dzięki niemu widać, co w historii jest najważniejsze. Nie oznacza to jednak, że nie można go później zmieniać. Czasem historia sama narzuca zmiany. U mnie to standard. Początkowe rozwiązania po pewnym czasie wydają mi się trywialne i szukam bardziej oryginalnych.

Później warto zrobić drabinkę, czyli podzielić historię na strony oraz wyznaczyć punkty zwrotne oraz kulminacyjne. Drabinka narzuca dyscyplinę – np. nie możesz rozpisać się zanadto w akcie pierwszym, bo zabraknie miejsca na resztę. Itd. Chyba, że nie jesteś odgórnie ograniczony ilością stron.

Dalsza praca zależy od rodzaju sceny i nadciągających z siłą huraganu pomysłów do głowy. Przy scenach bitewnych wymyślam jej przebieg, dzieląc od razu na strony i kadry. Przy „gadających głowach” najpierw piszę linię dialogową, a dopiero później dopisuję akcję w didaskaliach i dzielę na kadry. Przy podziale na strony warto pamiętać o cliffhangerach. Ostatni kadr musi zachęcać do spojrzenia na kolejną stronę.

Scenariusz piszę na kompie w formacie plus-minus amerykańskim. Dobrze na nim widać, czy dialogi nie są za długie. Ale zdarzają się też nagłe napady pomysłów, wtedy notuję na kartkach.

Oczywiście wszystko jest pięknie, gdy ma się czas. A termin niestety goni, więc idę czasem na skróty. Tego strasznie nie lubię. Chciałbym mieć więcej czasu na dopieszczanie scenariuszy. Wiem, że wtedy byłyby lepsze.

Moja specyficzna metoda, to czekolada. Mózg przy pisaniu spala dużo cukru, więc łatwo przyswajalną porcję energii wita z radością. Jestem miłośnikiem zdrowej żywności, ale podczas pisania zdarza mi się wsunąć tabliczkę mlecznej i z pół z orzechami. Do tego nastrojowa muzyka, bez śpiewu, aby się nie rozpraszać, np. ambient.

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Jak kiedyś napiszę ich więcej i to nie tylko w uniwersum Biocosmosis, to może odpowiem na to pytanie. Dziś raczej bym zmyślał.

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Moja praca dla Biocosmosis różni się mocno od typowej pracy scenarzysty. Nie tylko wymyślam historię i spisuję ją w formie scenariusza, ale kreuję na bieżąco uniwersum. To nie jest praca rysownika, bo skąd on ma wiedzieć jak wygląda ten świat? Oczywiście Nikodem mnie wspomaga, gdyż żaden ze mnie rysownik. Poza tym Nikodem też lubi coś dorzucić/wymyślić/wykreować i bardzo się w tym kierunku rozwija. Ale to ja jestem odpowiedzialny za to, aby wiedzieć co z czym, dlaczego, jak wygląda i po co. Robię opisy pojazdów, planet, technologii etc oraz projektuje wygląd świata. Robię szkice kolorystyczne dla Grześka, naszego kolorysty. Mimo, że wiele elementów Grzesiek sam wykreował, na mnie spoczywa obowiązek wiedzieć, jak co ma wyglądać.

Pisanie scenariusza to odmienna sprawa. Ale tu też ja rządzę. Rysuje własne layouty. Ustalam na nich, co i jak ma być na kadrach. Określam wielkość i położenie dymków. Layout nie jest zamknięty. Uwagi rysownika są mile widziane. Poprawki wskazane i nieuniknione. Dla mnie scenariusz to nie dzieło zamknięte, tylko materiał do dalszej obróbki.

Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Różnie bywa. Ale jakiś z grubsza plan musi być. Muszę wiedzieć, jak historia ma się zakończyć. Nawet jeśli to zakończenie się później zmieni. To jest ważne, gdyż scenariusz pisze się pod końcowy punkt kulminacyjny.



Layout do poprzedniej strony - po lewej wersja Edvina, po prawej Nikodema Cabały

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach?

Nie lubię zakończeń w stylu, że wygrywa ten, kto ma „większe działo”. Dlatego w Biocosmosis ludzie przegrywają, bo nie da się w ten sposób pokonać Mistrzów Kuszenia.

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

„Entirum” zajęło mi dwa lata.

Długo też szło z „Enonem”, bo uczyłem się, jak robić komiks. I było dużo projektowania. Także „Quiciuq” zabrał mi sporo czasu, bo drugą połowę scenariusza wyrzuciłem do kosza i napisałem raz jeszcze.

Błyskawicznie poszło z „Prawdziwą Wojną” z 3 Bioantologii, a historia wyszła całkiem fajna.

Ciekawie jest teraz z Atlaną. Samo pisanie nie zajmuje mi dużo, jednego dnia trzasnąłem nawet 20 stron. Tyle, że nad tym scenariuszem myślałem kilka lat. Przy okazji uzbierało mi się kilka wersji streszczeń z różnymi wariantami fabuł. Będzie też dużo poprawiania. Jak zwykle...

Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Niestety mam bardzo limitowane zasoby czasowe, jakbym to określił, więc na blokady zwyczajnie... nie mam czasu. Sen. Czekolada. Film s-f - nie cały, bo to strata czasu, tylko klimatyczne ujęcia, sceny. Spacer po lesie z kimś, kto pogada z tobą o fabule, np. rysownik. Serio – rysownik jest bardzo motywujący. Przynajmniej tak jest w relacji ja-Nikodem.

A zwyczajnego lenia, najszybciej przeganiają terminy. Grunt to dobrze się nakręcić historią. Dlatego strasznie nie lubię, jak ktoś lub coś mi przerywa. Powrót do „nakręcenia” zajmuje sporo czasu. A czasem już się nie da. Czar prysł.

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Poprawiam. Nawet jak już robię postprodukcję, zdarza mi się zmieniać dialogi. Chętnie poprawiłbym albumy już wydane.

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Jak wyszedł Enone. Jak wydrukował go Heavy Metal. Jak okładka Savasa ukazała się na tylnej okładce tegoż magazynu. Ale miło wspominam także nasze stoisko na MFKiG w Łodzi i ludzi, którzy nas odwiedzają. Samo pisanie, czy projektowanie też dawało mi dużo frajdy. Szczególnie jak byłem młodszy, bardziej wyspany, mniej zgarbiony, nie tak siwy...

Jakie masz plany na przyszłość?

Wydać Atlanę. Odpocząć. Przypomnieć rodzinie, że istnieję. Pojechać wreszcie na jakiś urlop, o ile ma to coś wspólnego z dwoma poprzednimi zdaniami. Przebudować i odświeżyć stronę biocosmosis.com. Próbować przekonać różnych wpływowych tego świata, że warto zainwestować w Biocosmosis. Doprowadzić do stworzenia serii Preventorianie, może gry komputerowej, może filmu animowanego.

Pytania do Edvina, anyone? 

wtorek, 28 września 2010

Sławomir Zajączkowski - nie znamy wspaniałych opowieści

W drugiej części rozmowy ze Sławomirem Zajączkowskim o wizualizacjach, porywaniu się na szalone oraz Samozwańcu, Piastach i Jadwidze.

Jak wygląda współpraca z instytucjami pokroju IPN czy Ars Cameralis? Czy wtrącają się w proces twórczy, czy może służą dodatkową pomocą?

SŁAWOMIR ZAJĄCZKOWSKI: To profesjonalne firmy.

Ars Cameralis to instytucja współpracująca z twórcami działającymi na różnych polach. Napisałem fragment scenariusza, a Krzysztof zrobił jedną stronę (w komiksie to strona nr 3). Po tej „prezentacji” nikt nie wpływał na proces twórczy. Co do scenariusza poproszono nas tylko o to, żeby w komiksie znalazła się scena przemowy Korfantego w Reichstagu (przyznajmy, że to strasznie „niekomiksowe”) i żeby dodać na początku rysunek z Bismarckiem. Dostaliśmy ogromne wsparcie jeśli chodzi o książki, albumy, wszelkie publikacje; mogliśmy liczyć na pomoc językowa i historyczną. Kilka rzeczy po uwagach historyków musieliśmy zmienić.

IPN – tu jest współpraca bardziej ścisła. IPN zamawia temat komiksu, planuje konspekt historii, wydarzeń, które powinny mieć w nim miejsce. Dostajemy książki, relacje, zdjęcia bohaterów, broni itd. Rola IPN-u jest więc ogromna. Potem ja piszę, IPN akceptuje scenariusz (często jest to kolejna wersja scenariusza), Krzysztof rysuje i ponownie wszystko wraca do historyków; gdy komiks jest gotowy, nanosimy po uwagach historyków ostateczne zmiany w tekstach i w rysunkach. Słowem pracy jest dużo. Historycy zawsze starają się dodać jak najwięcej dat, nazwisk i faktów - i o to na przykład czasami jest spór.

Ogólnie mówiąc uważam, że scena wymyślona w komiksie historycznym, czasami więcej mówi o danej epoce niż historyczny fakt. Czasami też lepiej pasuje do dramaturgii zdarzeń. Tylko, że te sceny trudno przechodzą przez sito recenzentów i konsultantów historycznych, gdyż przyjmuje się, że sceny w „komiksie historycznym” muszą być wyłącznie oparte na faktach. W tym sensie żaden historyk nie uzna „Kapitana Klossa”, czy „Podziemnego frontu” za komiks wojenny, lecz za fantastykę lub propagandę. Tu są poważne trudności z pisaniem scenariusza „komiksu historycznego”, tak aby uzyskał on kształt zgodny z oczekiwaniami historyków.



Jak zostałeś scenarzystą komiksów historycznych? Specjalizujesz się w jakimś okresie historycznym czy, powiedzmy, z równą łatwością przeskoczyłbyś od Piastów do Powstania Styczniowego? Jak wygląda twój research przed rozpoczęciem pracy nad komiksem?

Nie specjalizuję się w żadnym okresie historycznym.

Jeśli chodzi o Piastów, to myślę, że poszedłbym w tematy uniwersalne i osobiste: zdrad, walki rodów i książąt o tron, intryg, szaleństw monarchów, zamachów, miłostek, rodowych ambicji, początków chrześcijaństwa.

Bardzo dobry kierunek fabularyzowania historii pierwszych Piastów pokazał w swych książkach Karol Bunsch. Może należałoby iść jego tropem.

Powstanie styczniowe – z tym chyba byłoby prościej, bo myślę, że i dokumentacja historyczna jest większa a i temat został już dobrze „przerobiony” przez twórców (Grottger, Żeromski). Więcej jest ikonografii. Łatwiej to wszystko zrozumieć.

Jeśli chodzi o reaserch: zawsze szukam w opisach atrakcyjnych wzrokowo obrazów, jednocześnie takich, które wiążą się jakoś dramatycznie z losami bohaterów i najlepiej – skoro mówimy o komiksie historycznym - z losami kraju. Słowem: momentów przełomowych. I szukam też akcji, bohaterów w działaniu.

Twój ulubiony okres historyczny, wydarzenia, które cię fascynują, to?

Nie mam szczególnie ulubionego okresu historycznego. Natomiast czytając książki historyczne często można spotkać opisy wydarzeń i losów bohaterów, które aż domagają się filmowej czy komiksowej wizualizacji.

Podam może dwa przykłady.

Pierwszy: Wyobraź sobie – początek XVII wieku, ulice Warszawy przystrojone kwiatami, wypełnione muzyką, gwarem, pełne roześmianego tłumu. Upał. I oto wzorem dowódców wypraw legionów rzymskich do Warszawy wkraczają wojska polskie, które właśnie wróciły z dalekiej, zdawać by się mogło skazanej na porażkę wyprawy, w czasie której przyłączyły do Korony obce ziemie. Obserwujemy marsowe miny husarzy. Lśniące zbroje, konie pełne gracji w odświętnej uprzęży, kwiaty rzucane przez panny w kierunku rycerzy. Na przedzie jedzie wódz – hetman Żółkiewski (niczym cesarz August), a przed nim piechotą idą (niczym wodzowie podbitych plemion germańskich) pojmani i skuci w kajdany: car Wasyl Szujski i jego bracia. Pochód kieruje się w stronę sejmu, tam zwycięskiego wodza i pojmanych władców (znów analogia jak w starożytnym Rzymie) podejmie król i senat. Polska jest wielka. Serce rośnie, prawda? Pytanie co się wydarzyło wcześniej i jak zakończyła się ta historia.

Drugi przykład: I znów Warszawa ok. 180 lat później. Krakowskim Przedmieściem jedzie ciemna więzienna kareta w asyście carskiego wojska. Ludzie odprowadzają smutnym wzrokiem karetę, niektórzy próbują za nią biec, wszyscy mają świadomość, że coś ważnego się kończy, ich gardła rozdziera smutek, chciałoby się wyć z żalu, myśleć co się zrobiło źle, czemu kpiło się z króla. I oto przez zakratowane okienko, z karety wygląda Stanisław August Poniatowski, rzuca spojrzenie na ludzi, którzy byli niegdyś jego poddanymi. Wie, że już nigdy nie zobaczy Polski, a dawni poddani nie zobaczą jego. Uwięziony, udaje się na wygnanie do Rosji. Polski nie ma.

Tworząc komiksy historyczne zawodowo, myślę, że trzeba by było działać jak dziewiętnastowieczni malarze historyczni, szukać wydarzeń kluczowych, o wielkim ładunku emocjonalnym. Współcześni Matejce widzowie łatwo odnajdywali w jego obrazach sens, rozpoznawali wszystkich bohaterów płótna (nawet drugoplanowych), bo znali dobrze ich historie. Dzisiaj to jest nieczytelne, nie tyle sam obraz jako symbol jakiegoś wydarzenia (tego uczymy się bezwiednie w szkołach) – ale jego treść narracyjna, ukryte w nim jednostkowe historie bohaterów. Trzeba je odkryć i jeszcze raz opowiedzieć – wydaje mi się, że szansą na takie opowieści jest KOMIKS.



Jakie historyczne tematy chciałbyś jeszcze przepracować w komiksowej formie? To ty zwracasz się do wydawców z tematami, czy to oni zgłaszają zapotrzebowanie na konkretny komiks?

Do tej pory to wydawcy zgłaszali się do mnie z zapotrzebowaniem na konkretny komiks.

Co do własnych pomysłów, to nie myślałem dotąd o czymś konkretnym.

Powiem może ogólnie: według mnie powinno być więcej komiksów pokazujących zwycięstwa militarne, naukowe, dyplomatyczne. Takich, w których Polacy porywali się na szalone rzeczy i to osiągali. Powinniśmy czuć, że mieliśmy fajną historię i ciekawych przodków. Czemu np. nie ma komiksu/filmu/teatru o Pawle Włodkowicu? Przecież to postać formatu światowego. Czemu nie ma musicalu czy animacji dla dzieci o młodziutkiej dziewczynce – a już królowej - Jadwidze? Czemu nie ma beletrystycznego komiksu/epickiego filmu o Polakach na Kremlu, o zatrzymaniu muzułmanów pod Wiedniem, czy bolszewików pod Warszawą?

My tak naprawdę nie znamy tych wspaniałych opowieści.

Ja myślę, że gdyby te tematy były dobrze, nowocześnie komiksowo zrobione zainteresowałyby też czytelników w Europie. Trochę o marzeniach, o takiej serii pokazującej wkład Polski w europejską historię mówił Przemek Truściński w wywiadzie dla „Mówią Wieki”. I ja się z tym zgadzam. Bo niby czemu tylko my w Polsce mamy czytać komiks o Komunie Paryskiej wydany przez „Egmont Polska” na francuskiej licencji? Trzeba też dać szansę polskim czytelnikom, ale i Francuzom, przeczytania komiksu np. o Dytmitrze Samozwańcu czy Bolesławie Śmiałym. Takie rzeczy są możliwe.

Ucząc bawisz, czy bawiąc uczysz? Co jest ważniejsze dla ciebie, a co dla twoich wydawców?

Dla wydawców naszych komiksów edukacja jest bardzo ważna.

W IPN-nie na przykład praktycznie nie przechodzą przekleństwa, nie jesteśmy też pewni recepcji współczesnych czytelników jeśli chodzi o obraz wojny, co np. z brutalnością niektórych scen? Czy brutalne sceny, w które obfitowała wojna, nie są zbyt drastyczne dla (młodego?) czytelnika? Tego ja też nie wiem. I trochę ten brutalizm scen jest przez IPN łagodzony.

Co do mojego poglądu na edukację, to powiem, że ja nigdy nie lubiłem szkoły. Odkąd skończyłem LO, obiecałem sobie, że moja noga nigdy więcej nie postanie w żadnej szkole. Zawsze uważałem, że „człowiek rodzi się mądry, ale potem idzie do szkoły” (śmiech). A teraz robię komiksy, które mają być w założeniu edukacyjne. Dziwnie to się ułożyło. Przyznam, że mam z tym kłopoty. Po publikacji „Korfantego” słyszałem np. opinie, że gimnazjaliści w tym komiksie palą papierosy na hałdzie – co nie jest zbyt edukacyjne.



Duża część społeczeństwa wydaje się dość niechętnie nastawiona do eksperymentów dotyczących bohaterów narodowych. Spotkałeś się z jakimiś wojowniczymi reakcjami na przedstawianie historii Polski w komiksowej formie? Ktoś zarzucił ci naciąganie faktów, szafowanie nazwiskami?

Poniekąd nie dziwię się tej niechęci. Każde mądre społeczeństwo broni się przed opluwaniem własnych symboli czy przed poniewieraniem narodowych bohaterów. Czym innym jest krytyka, świeże spojrzenie na bohatera, czym innym świadome jego zohydzanie. Umówmy się, że nie wszystkim twórcom zależy na przedstawianiu bohaterów narodowych w korzystnym świetle. Także nie wszystkim krytykom/recenzentom.

Jeśli chodzi o wojownicze reakcje, to chyba tylko w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” była taka „wojownicza” recenzja komiksu o Korfantym. Dotyczyła i treści komiksu, i naciągania faktów, ogólnie komiksowej formy i współudziału w winie wydawcy. Wszystkiego. Wydaje mi się, że recenzent „GW” nie zrozumiał też specyfiki komiksu. Albo zobaczył w tym komiksie jakieś inne zagrożenie.

W wywiadzie dla Ziniola mówiłeś o twoim sposobie na opowiadanie o wydarzeniach, postaciach historycznych w komiksie. A jak radzisz sobie z kompilowaniem zagadnień o literaturze idącej w tomy w ramach niewielkiej objętości komiksowego albumu? Historię Korfantego rozbiłeś na trzy epizody, jakie jeszcze sztuczki stosujesz?

Przy Korfantym faktycznie trzeba było przeczytać wiele stron, po to by znaleźć najatrakcyjniejsze obrazy. Ponadto te obrazy musiały się potem ułożyć w pewną logiczną całość. To było trudne. Dlatego zastosowałem tam pomysł z rozbiciem na trzy części.

W komiksie „Wyzwolenie” wydawca od razu założył, że mają się w nim znaleźć trzy niezależne od siebie epizody. Motywem wiążącym miały być trzy zwycięskie bitwy – z okolic maja 1945 r. - w Lesie Stockim, pod Kuryłówką i w Grajewie.

Skojarzyłem sobie ten zamiar z formalnym zabiegiem zastosowanym w kilku filmach tzw. „polskiej szkoły filmowej”: „Świadectwem urodzenia”, „Krzyżem walecznych” i „Eroicą” – to wszystko były filmy etiudowe. Zawierały one też trzy (!) lub dwa (w przypadku „Eroiki” trzecia część nie została nakręcona) niezależne od siebie epizody. Pomyślałem, że skoro zagrało to w filmach, jest szansa, że zagra też w komiksie.

Przyznam, że wielkie wrażenie zawsze na mnie robiło „Świadectwo urodzenia” Stanisława Różewicza. Tam bohaterami były dzieci. Dlatego pomyślałem, że w etiudach z „Wyzwolenia” też pojawiają się dzieci – ale w symbolicznych, wymyślonych scenach. A pozostałe sceny dla kontrastu będą oparte na faktach. Dziecko jest w „Lesie Stockim” w scenie pierwszej, w „Grajewie” w scenie ostatniej. „Las Stocki” był pisany pierwszy, „Grajewo” ostatnie. To byłaby klamra dla całości (niestety, ostatecznie kolejność epizodów będzie w komiksie inna).

Jeśli już dzieci się pojawiają w „Wyzwoleniu” zawsze są spostrzegawcze, ciekawskie, informują o rzeczach, o których nie wiedzą jeszcze dorośli. To taki hołd dla filmu S. Różewicza, no i sztuczka, o którą pytałeś.



Czy czytelnicy komiksów historycznych to ci sami czytelnicy, którzy czytają komiksy Egmontu czy Kultury Gniewu?

Nie do końca. Wydawnictwa, które wymieniłeś, niewiele mają do zaoferowania ludziom, którzy interesują się historią, czy polską kulturą.

Nie ciągnie cię do fikcji – science-fiction, fantasy, współczesnego obyczaju? Scenariuszy stojących na przeciwnym biegunie dla komiksu historycznego?

Ciągnie. Mam nawet jakiś scenariusz komiksu obyczajowego. Chciałbym kiedyś zrobić komiks science-fiction.

Nie do końca zgodzę się z tym, że fikcja stoi na przeciwnym biegunie do komiksu historycznego. To raczej nie krępuje wyobraźni, nie wpływa na jakość utworu. Dla mnie np. w komiksie liczy się biegłość rysunkowa i fabularna, kompozycja kadru i strony, artyzm, przekaz. Przede wszystkim uważam jednak, że sztuka może humanizować lub dehumanizować. I to jest główna oś podziału. To, czy komiks opowiada historię fikcyjną, czy oparty jest na faktach, nie jest z tego punktu widzenia istotne.

Dzięki za rozmowę!

W następnym odcinku: Edvin Volinski!

wtorek, 7 września 2010

Sławomir Zajączkowski - jazda obowiązkowa

Sławomir Zajączkowski - (rocznik ’71) scenarzysta komiksowy, wcześniej także publicysta, jego artykuły o komiksach ukazywały się m.in. w magazynie „AQQ”, „Templum Novum” oraz w „KZ”. Tworzy głównie scenariusze o tematyce historycznej, obyczajowej i przygodowej; unika shortów skupiając się na dłuższych epizodach i albumach. Na wrzesień zapowiadany jest jego komiks „Wyzwolenie? 1945” z rysunkami Krzysztofa Wyrzykowskiego.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem? Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych?

SŁAWOMIR ZAJĄCZKOWSKI: Zaczęło się od lektury jednego z odcinków „Festiwalu Czarownic” Janusza Christy w „Świecie Młodych”. To był odcinek z atakiem Rarogów na warownię zbójcerzy. Potem były komiksy Raczkiewicza na motywach J. Verne’a.

W dzieciństwie, w połowie lat 80-tych, czytałem sporo beletrystyki przygodowej: Verne, Curwood, Cooper, May, Szklarski, Wernic, Fiedler, z fantastyki – U. Le Guin. Te książki były świetnie ilustrowane – przez wybitnych polskich grafików: Rozwadowskiego, Kościelniaka, Kobylińskiego, Uniechowskiego i innych. Komiksy, których ukazywało się wówczas niewiele były uzupełnieniem tych przygodowo-podróżniczych lektur pełnych dobrych ilustracji. Mi wtedy nie tylko komiks kojarzył się z połączeniem tekstu i rysunku, ale i klasyka powieściowa.

W zasadzie też zawsze sam próbowałem rysować komiksy, pisanie scenariuszy pojawiło się tak naprawdę dosyć późno – kilka lat temu. Co do praktycznej strony mojej przygody z komiksem to wspomnę, że w latach 90-tych w Magazynie Komiksów „AQQ” ukazało się kilka moich tekstów publicystycznych i jeden komiks. Kilka tekstów było też w magazynie internetowym „KZ”.

A dlaczego komiks, a nie teatr czy film? Dlatego, że połączenie pisanego słowa z narysowanym (a więc nierealnym) obrazem daje fantastyczny, artystyczny efekt. Chodzi o wynikającą z tego połączenia sprzeczność – z jednej strony mamy umowność narysowanego przecież świata, z drugiej silną jednak jego rzeczywistość/namacalność.

Oczywiście między teatrem, komiksem i filmem są podobieństwa. Wszędzie fundamentem jest fabuła, ale w komiksie (w odróżnieniu od teatru) na plan pierwszy wychodzi coś, co Arystoteles w „Poetyce” nazwał „widowiskiem”. W komiksie to rysunek i kolor. Czytelnicy i recenzenci domagają się od komiksów właśnie „widowiska” - czasami przybiera to banalną formę np. w odniesieniu do moich komiksów słyszałem nieraz, że szkoda, że nie ma w nich koloru. „Widowiskowość” dla komiksu jest kluczowa. Dlatego scenariusz powinien być na dalszym planie i powinien być robiony „pod rysunki”. Bo w komiksie ważniejsza jest praca rysownika (który jest odpowiednikiem scenografa w teatrze). Gdyby było inaczej (tak jak w teatrze) komiksowe scenariusze można by było drukować jako odrębne utwory, które mogliby realizować różni rysownicy. A przecież scenariusze komiksowe czy filmowe to zaledwie półprodukty o cechach dzieła rzemieślniczego.

To kolejny powód, dla którego piszę scenariusze komiksów - odpowiada mi takie działanie na styku rzemiosła i tzw. „współczesnej” sztuki.

Jeśli chodzi scenariusze filmowe, to mam napisane dwa. Czas pokaże czy zostaną zrealizowane.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych.

Literatura - największy wrażenie wywarły na mnie takie powieści jak: „Ja Klaudiusz”, „David Copperfield”, „Ogniem i mieczem”, „Imię róży”, „Władca pierścieni”, „Władca much”, z nowel: „Panny z Wilka” , z fantastyki: „Grobowce Atuanu”, z literatury faktu: „Diament odnaleziony w popiele”, z książek przygodowych: „Czarna bandera”, „Pogromca Zwierząt”. Czyli generalnie klasyka. Z książek polskich autorów wydanych w ostatnich kilku latach podobał mi się „Warunek” E. Rylskiego i „Post mortem” A. Mularczyka.

Kino – zdecydowanie klasyka: filmy Ch. Chaplina, F. Capry, F. Felliniego, A. Kurosawy, J. L. Godarda, M. Scorcese, G. Tornatore, S. Różewicza. Kilka tytułów chronologicznie: ”Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu”, „To wspaniałe życie”, „Na nabrzeżach”, „Na wschód od Edenu”, „Tak tu cicho o zmierzchu”, „Los człowieka”, „Żyć własnym życiem”, „Do utraty tchu”, „Rio Bravo”, „Człowiek zwany koniem”, „Siedmiu samurajów”, „Ukryta forteca”, „Ojciec chrzestny”, „Złote czasy radia”, „Amarcord”, „Taksówkarz”, „Dawno temu w Ameryce”, „9 i pół tygodnia”, „Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje”, „Heavy Metal”, „Conan Barbarzyńca”, „Fandango”, „Tańczący z wilkami”, „Cinema paradiso”, „Życie jest piękne”, „Braveheart. Waleczne serce”, „Wiatr buszujący w jęczmieniu”; z polskich filmów: „Hubal”, „Wolne miasto”, „Świadectwo urodzenia”, „Noce i dnie”, „Do widzenia do jutra”, a z ostatnich filmów: „Wszystko, co kocham”, z seriali: seriale BBC „Duma i uprzedzenie” i „Ja, Klaudiusz”.

Komiks – znowu nie będę oryginalny i wskażę na klasykę: komiksy spółek autorskich: Rosiński-Van Hamme, Manara-Pratt, Gillon-Forest, Bilal-Christin.

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie?

Pewnie bym zamajaczył, że: „Thorgal: Łucznicy”; „Kajko i kokosz: Szranki i konkury”; a z rzeczy nie wydanych w Polsce: „John Seeseker” – i wrócił szybko spać.

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Scenariusz był o rybakach. Napisałem go jakieś 10 lat temu. Temat był obyczajowy z elementami SF. Pan Andrzej Chyży zrobił do niego fajne storyboardy. Potem napisałem scenariusz komiksu „Elektryczność”, do którego Krzysztof Wyrzykowski narysował kilkanaście plansz. Więc w zasadzie pierwszy na rysowniczej tapecie był komiks o rybakach, a jeśli chodzi o gotową planszę to „Elektryczność”. Żaden z tych komiksów ostatecznie nie został ukończony. Wydaje mi się, że oba scenariusze mogłyby jeszcze i dziś się obronić.

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Intuicyjnie. Nie ma w Polsce literatury na temat pisania scenariuszy komiksowych.

Do wszystkiego trzeba dojść samemu. Warto czytać książki opowiadające o doświadczeniach twórców z różnych dziedzin – również tych odległych od komiksu - o ich poszukiwaniach, inspiracjach, zmaganiu się tematem, szukaniu najlepszych rozwiązań. Filmowcy, kompozytorzy, malarze, ilustratorzy – wszyscy oni mówią ciekawe rzeczy. A proces twórczy wszędzie jest podobny.

Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

W zasadzie etapy są dwa. Najpierw piszę na kartce w punktach (zwykle 7-9 punktów) o tym, co chcę w fabule umieścić. Jakie mają tam być sceny? Jak ma być długi? Kto jest bohaterem? Jakie są punkty zwrotne w akcji? Czy jest miejsce na humor? Jaka konwencja? To taka trochę filmowa „drabinka”, trochę eksplikacja. To mi zajmuje około strony. To takie założenia.

Drugi etap to pisanie scenariusza już w komputerze. Czasami w trakcie pisania okazuje się, że z 9 punktów 2-3 nie zostają zrealizowane. Scenariusz czasami różni się od założeń. Niektóre z założonych punktów nie pasują do reszty, czasem bohater epizodyczny zaczyna grać pierwsze skrzypce (zupełnie jak dobry aktor drugoplanowy, który przyćmiewa główne role)… W czasie pisania dzieją się dziwne rzeczy… Niektóre postacie zaczynają żyć własnym życiem. Wtedy trzeba je przytemperować - tak było np. w 1 epizodzie komiksu „Wyzwolenie? 1945”, kiedy to jeden z bohaterów historii -„Wołyniak” co chwila wychodził na plan pierwszy kosztem „Ojca Jana” i „Jagny” i głównego założenia komiksu, którym było pokazanie bitwy pod Kuryłówką. Ciągle musiałem kontrolować jego rolę, by nie wychodziła zbytnio przed szereg.

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Cechy postaci mają znaczenie dla komiksowych seriali, serie opierają się na sprawdzonych zagraniach, ulubionych motywach - właściwych dla danej serii - tak jest w „Kicu Przystojniaku”, „Jerzu Jeżym”, „Kajku i Kokoszu”. Ale to ma znaczenie tylko w serialach komiksowych, w „one shotach” już nie. Tak się składa, że ja dotychczas robiłem tylko pojedyncze historie.

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Mój scenariusz składa się ze scen. Każda scena ma punkty. Scena w zasadzie oznacza zmianę czasu lub miejsca. Scenom często nadaję tytuły nawiązujące do jej zawartości – to bardzo praktyczne. Punkty w scenach z grubsza oznaczają rysunki. Scenariusz jest lakoniczny, piszę tam tylko o ważnych rzeczach, czasem, jeśli to istotne, o elemencie stroju czy charakterystyce krajobrazu. Zawsze piszę o porze roku czy porze dnia. Idealnie jest, gdy koniec sceny rysownik planuje na końcu narysowanej strony, tak, aby góra nowej strony rozpoczynała się w innym miejscu (w innym krajobrazie) lub w innym czasie. Ale nie mogę tego wymagać – wszystko zależy do rysownika, nie może być przecież sztampy.

Decyzja w ustawieniu kamery, oświetleniu itd. należy do rysownika – to on używając nazewnictwa filmowego jest reżyserem, operatorem i montażystą, częściowo kostiumologiem. Nigdy nie sugeruję wielkości kadrów. Rysownicy mają intuicyjne (lub wyuczone w plastycznych uczelniach) wyczucie kompozycji, kadru, planszy i światła, posiadają wiedzę o proporcjach i kolorze, często dobry gust. To fachowcy, którym należy w tych sprawach ufać. Ja zawsze ufam. Zresztą trudno nie zawierzyć estetycznemu zmysłowi tak dobrych rysowników jak Krzysztof Wyrzykowski, Andrzej Fonfara czy Artur Suchan.

W zasadzie mi, jako scenarzyście, zależy tylko na tempie historii. Powinno być mniej więcej takie jak w scenariuszu. Rysownik nie powinien rozwlekać niektórych scen ponad miarę, a innych ścieśniać, bo akurat ta scena mu się wydaje ciekawsza do rysowania, a inna mniej. To powoduje przesunięcie akcentów, a nawet zmianę wymowy historii. Tempo opowieści wyznacza scenariusz. Ale to sprawy, które większość rysowników intuicyjnie rozumie. I nie miałem z tym dotąd żadnych problemów.

Scenorys robiłem tylko raz, wspólnie z rysownikiem – ale to było wyraźnie na prośbę jeszcze innego rysownika. Ten komiks jeszcze nie jest gotowy.

Jeden scenariusz napisałem też wspólnie z innym scenarzystą – Krzysztofem Burdonem.

Ze spraw plastycznych zastrzegam sobie jedynie prawo do sugestii, co do projektu okładki i zaakceptowania ostatecznego jej wyglądu. Ale takie samo prawo mają też wydawcy.

Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Oczywiście, że planuję historię. Nie wierzę w to, że dobra historia może powstać bez dobrego planu czy scenariusza. To złuda. Komiks „Muchy” powstawał bez takiego scenariusza. I co? Uznano go najgorszym komiksem roku. A projekt „Pieces”? To też mnie nie przekonuje. Każdy rysownik rysował jeden kadr, w komiksie było wielu rysowników. To miało sprawić, że historia będzie ciekawa, dynamiczna, bo każdy twórca wniesie coś od siebie, swój nerw, swoją wizję. Ale to rozbiło jedność utworu, zatraciło jego sens. Nikt nie czuł się odpowiedzialny za dzieło. To był raczej happening niż świadomy komiksowy utwór.

Bez planu pisze się tylko pamiętniki. Ale to inny rodzaj twórczości. Już komiksy pozujące na pamiętniki (np. „Na szybko spisane 1980-1990”) mają plan, czyli scenariusz.

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach?

Czy ja wiem? Jeśli chodzi o sprawy formalne budowy scenariusza to raczej nic. Niektórzy scenarzyści mając za zadanie poważny temat wolą zamiast klasycznej historii opisać go z perspektywy np. mrówek czy krasnoludków. To współczesna moda, traktowana przez niektórych recenzentów i czytelników, jako wyjątkowa oryginalność. Trochę mnie to śmieszy – ale nic w tym złego, jeśli warsztatowo jest interesująco.

Na nerwach gra mi raczej co innego - obecna również w komiksach polityczna poprawność, małpowanie zachodnich wzorów i tematów (ekologia, komiks lesbijski), głupkowate podkopywanie tradycji chrześcijańskiej, sprowadzanie wszystkiego do prymitywnego pornograficznego żartu, tak jakby autorom wszystko kojarzyło się tylko z jednym. Pewnie przesadzam, bo generalnie to problemy komiksów frankofońskich, a nie polskich.

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

W przypadku komiksów historycznych, które robiłem, praca nad scenariuszem trwała około trzech miesięcy. Raczej niczego nie staram się przyspieszać. A ekstremalnych zleceń nie biorę. Uważam, że pośpiech źle odbija się na jakości.



Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Nie mam.

Czasami jest tak, że są w dni, w których lepiej wszystko dostrzegasz i formułujesz myśli, i są dni, gdy nie chce ci się ruszyć palcem w bucie. Ja czuję, kiedy jestem w formie i wykorzystuję to – wtedy siedzę do późna w nocy i piszę. A w dniach, gdy są „dołki”, poprawiam co najwyżej literówki.

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Nie poprawiam. Nie dzwonię do rysowników, by jeszcze porozmawiać o tym, o co mi chodziło w scenariuszu. Staram się szanować swój czas i rysownika. Najważniejszy w tworzeniu jest komfort spokoju. Oczywiście w gotowych planszach są literówki, trzeba sprawdzić czy wszystko w dymkach jest OK., czasem zmienić szyk zdania. Są też uwagi wydawców, do których trzeba się odnieść.

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Kariera to zbyt duże słowo. Na pewno przyjemnie jest widzieć wydrukowane komiksy, do których pisało się scenariusz.

Jakie masz plany na przyszłość?

Chciałbym jeszcze napisać kilka scenariuszy komiksowych, podjąć współpracę z ciekawymi rysownikami.

Często też myślę o komercyjnym magazynie. Choruję na to. Ale obawiam się, że czasy komiksowych magazynów minęły bezpowrotnie.

Macie pytania?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Bartosz Sztybor - za dziesięć lat nie będę miał żadnego nowego albumu, ale będę miał kilku dobrych przyjaciół

W drugiej części rozmowy z Bartkiem między innymi o scenariuszach filmowych, "zagranico", anegdotach z okazji trzaskania fotek Polariodem i rozgrzebanych albumach.

Wspomniałeś o trzyletniej komiksowej hibernacji - dlaczego wówczas rzuciłeś komiksy w cholerę?

BARTOSZ SZTYBOR: Jako dziecko czytałem „Thorgala”, „Kajka i Kokosza” (choć wolałem „Kajtka i Koko”) i przekozackie komiksy Jerzego Wróblewskiego. Później doszły TM-Semicy i żyłem sobie ja – ten przytłusty dzieciak – z tymi swoimi komiksikami. Ale nagle w pobliskiej księgarni i kioskach zaczęło pojawiać się mniej komiksów, o sklepach komiksowych pojęcia nie miałem, a i do warszawskiego centrum (czytaj: Empik) się nie zapuszczałem, bo byłem blokersem z blokowisk i moim prywatnym centrum handlowym był market Rema1000 (czipsy i cola), kiosk Ruchu (kiedyś TM-Semici) oraz malutka księgarnia (kiedyś albumy komiksowe), które znajdowały się 15 metrów od mojego bloku, a po 5 metrów od siebie. No więc skończył się towar, a ja nie szukałem dalej (Rema1000 całkowicie zaspokajała moje potrzeby). Poza tym wtedy w moje życie mocno wkroczyła muzyka i przede wszystkim to właśnie na nią – nie licząc kina, które towarzyszyło mi od zawsze – przeznaczałem fundusze i czas. Komiks powrócił, gdy się przeprowadziłem i zacząłem chodzić do liceum. Liznąłem wtedy trochę świata (czytaj: Empik) i zobaczyłem, że jest coś takiego, jak półka... cholera, parę półek zapełnionych komiksami. Spłukałem się, ale i hibernacja się skończyła. 

Zgromadziliście z Koką masę polaroidowych zdjęć z gwiazdami komiksu. Czy trudno było doprosić się znanych i uznanych o fotki? Jak polowaliście z aparatem na gwiazdy? Jakieś anegdoty? 

To pytanie powinieneś mi zadać, jak projekt dobiegnie końca, bo wtedy znani będą wszyscy twórcy, a ja nie będę musiał się martwić, że zdradzę jakieś fajne nazwisko. Pozwolisz więc, że będę operował na tych artystach, którzy aktualnie na stronie się znajdują. No ale od początku... Któregoś pięknego dnia oglądaliśmy z Olgą a.k.a. Koką zdjęcia różnych fajnych fotografów i na jednej z fotografii – zrobionej Polaroidem – znajdował się Will Smith, a fotka była dodatkowo przez niego podpisana. No i wtedy wpadliśmy na pomysł, że można zrobić to samo, tylko nie jednorazowo i z twórcami komiksów. Ze sprzętem problemu nie było, bo Olga od dawna kolekcjonuje różne aparaty fotograficzne, czyli Polaroid (a nawet trzy) był na stanie. Wtedy też przystąpiliśmy do realizacji projektu. Jako że zdarza mi się popierdalać po festiwalach komiksowych, zacząłem zabierać ze sobą Polaroida. I tak, pierwsze zdjęcia wykonałem dwa lata temu w Angouleme, później na polskich festiwalach, znowu w Angouleme, a dalej w Haarlem i nawet w dawnym warszawskim hotelu Victoria. Na początku była trema, że znany twórca odmówi albo wyśmieje, więc często krążyłem dookoła stoiska, jak mucha dookoła empikowego czytacza, ale w końcu się przemogłem i poszło. Co jest fajne, że krótka rozmowa z każdym z tych twórców, ich reakcje – są w dużym stopniu odzwierciedleniem ich charakteru. Dlatego od tej pory wiem, że jeden twórca jest bucem, a inny bardzo sympatycznym kolesiem (z paroma nawet wychyliłem piwko i mailuję do dzisiaj). Jeśli chodzi o anegdotki, to gdy Ivan Brun dowiedział się, że jestem z Polski, na moim komiksie (poza zrobieniem zdjęcia, dałem mu „No Comment” do podpisu) narysował punka pijącego alpażura i słuchającego Siekiery. Z kolei Rutu Modan była pierwszym twórcą, któremu zrobiłem dwa zdjęcia. W pierwszym, z racji przeterminowanego filmu (innych już niestety nie da się nabyć), zrobił się zaciek. W drugim zresztą też, ale mniejszy. Wtedy Rutu wzięła oba i zastanawiała się przez kilka minut, który wybrać. Poza tym jedno zdjęcie – jako pierwsza i jedyna – wzięła dla siebie. No a Sandoval... Sandoval to świetny gość. Najlepsze jest to, że gadaliśmy na stoisku Paquet przez długi czas, a ja dopiero po kilkunastu minutach zakumałem, że on, to on. Wiele jest ciekawych historii, ale jak powiedziałem, do tego pytania możemy wrócić za parę miesięcy. 



Komiks z Tkalenką, „Tainted”, Comic-roids - przygotowujesz się do podbicia „zagranico”?

To raczej jakiś kolejny etap tego podbijania. Nigdy nie myślałem o polskim rynku jako o szczycie moich możliwości. Od pierwszego dnia, gdy poczułem potrzebę tworzenia, poczułem też potrzebę prezentowania tego globalnie. Tak więc od napisanie pierwszego słowa przygotowywałem się do podbicia „zagranico”. Najfajniejsze, że od pewnego czasu to podbijanie zaczyna powoli przynosić plony. 

Na warszawskim Script Forum wystartowałeś z dwoma projektami filmowymi, możesz opowiedzieć o nich więcej?

Kurcze, nie lubię mówić zbyt dużo o rzeczach, które tak naprawdę nie zostały jeszcze sfinalizowane. Ale coś napomknąć mogę... „Wstrzymaj się, starcze!” to czarna komedia kryminalna o dwóch starcach, z których jeden jest świadkiem morderstwa. Najpierw powstał scenariusz komiksowy, później filmowy, a później przerobiłem ten komiksowy, który aktualnie jest w fazie produkcji. Śmieszne jest to, że jeden z zainteresowanych producentów powiedział mi, że byłoby o wiele lepiej, gdybym z dziadków zrobił dwudziestolatków... I się później ludzie dziwią, dlaczego polskie kino jest chujowe. Natomiast drugi projekt – „To nie ptak i nie samolot” – to opowieść o psychoterapeucie superbohaterów. Bardzo lubię ten scenariusz i cieszę się, bo jest szansa, że coś się z niego wykluje. 

Kierunek: film, to logiczne rozwinięcie przygody z komiksem, powrót do filmowych korzeni, czy może coś jeszcze innego? 

Film zawsze we mnie siedział (from day one – jak to mówią). Dlatego też postanowiłem być krytykiem filmowym, by mieć pretekst do oglądania wielu filmów i zgłębiania tej materii. Na początku byłem ukierunkowany tylko na tworzenie filmów, co później mi przeszło. To znaczy nie przeszło mi samo tworzenie filmów, ale skupianie się tylko na tym. W pewnym momencie – po stworzeniu paru scenariuszy komiksowych – stwierdziłem, że film to tylko środek wyrazu. Uświadomiłem sobie, że każda historia, to inne medium. I ja takich historii mam do opowiedzenia wiele.



Ograniczyłeś swoją produkcję komiksowych szortów. W jaki obszar skierowałeś wolne moce przerobowe?

To nie jest tak, że ograniczyłem i teraz w to miejsce – jak w puzzlach – mogę włożyć sobie coś innego. Ja po prostu zmieniłem rytm pracy. Wcześniej było tak, że coś sobie pisałem na boku, ale za chwilę pojawił się deadline do magazynu, czy konkurs komiksowy, a wtedy rzucałem tamto i robiłem szorty. Teraz zabieram się za coś nowego dopiero, gdy skończę poprzednią rzecz. Szorty więc nie powstawały, bo pracowałem nad czymś innym. Ostatnio na przykład jedną rzecz skończyłem i wtedy napisałem parę szortów, które we mnie od jakiegoś czasu siedziały i wcześniej wyplułem je na kartkę jedynie w formie kilkuzdaniowego opisu. Może więc być tak, że w pewnym momencie znowu przyjdzie mi kilka pomysłów na szorty i trochę czasu, by je napisać, a wtedy znowu pojawi się ich trochę więcej. 

Wiemy już, że nie rzucasz słów na wiatr, ale ile – orientacyjnie - projektów albumowych masz obecnie na tapecie? I kiedy możemy się spodziewać pełnometrażówki do twojego scenariusza?

Powiem szczerze, że straciłem już rachubę. Choć może inaczej, postanowiłem nie liczyć, nie planować i nie oczekiwać, a – jak powiedziałem wcześniej – czekać, co czas przyniesie. Wiesz, wspomniane przez Ciebie „Tainted” miało wyjść w zeszłym roku, a wychodzi w październiku 2010. I ani to z mojej winy, ani Jaszcza, ani wydawcy. Po prostu długo trwała postprodukcja, bo chcieliśmy, żeby wyszedł cymesik, a do tego odbyliśmy wiele rozmów, które może zaowocuję w przyszłości. Po premierze „Szanownego” liczyłem sobie, że rok później wyjdą moje dwa albumy, a w 2009 kolejne dwa. Niektóre z tych komiksów nadal powstają, inne nigdy nie powstaną (i dobrze, bo były po maksie chujowe!), a jeszcze inne powoli dojrzewają. Ciężko więc mówić o konkretach. Mam zapewnienie i mocno w to wierzę, i trzymam kciuki, że w listopadzie tego roku skończona zostanie jedna pełnometrażówka do mojego scenariusza. Liczę też, że w przyszłym roku zakończone zostaną prace nad dwoma kolejnymi projektami. Ale już się nie nakręcam, bo wiem, jak wygląda sytuacja rysowników na naszym rynku i zamiast ich popędzać, i się na nich wkurwiać, to z całego serca im kibicuję. Kurwa, jestem im wdzięczny, że poświęcili mi czas. Poza tym fajne jest to, że miałem coś zrobić z kilkoma twórcami, nic z tego nie wyszło i pewnie nic razem nie zrobimy, a jesteśmy dobrymi kumplami. Pewnie więc za dziesięć lat nie będę miał żadnego nowego albumu, ale będę miał kilku dobrych przyjaciół  :)



Ponoć montujesz jakiś projekt o piratach z Mikołajem Spionkiem. Co to, kiedy, gdzie i za ile? (Daniel Gizicki) 

„Kapitan Adelardo” doczekał się paru narysowanych stron, ale po jakimś czasie Mikołaj przestał czuć emocjonalny związek z tym projektem i postanowił skupić się na swoich rzeczach. Tak więc ten komiks, w takim składzie, na pewno nie powstanie. Zaproponowałem jednak współpracę innemu rysownikowi, któremu scenariusz bardzo się spodobał. Aktualnie jesteśmy na etapie rozmów na temat wizji całości. Mam nadzieję, że wkrótce „Kapitan Adelardo” ruszy pełną parą, ale – tradycyjnie – nic nie planuję. 

Czujesz się komiksikowym celebrytą? Wszyscy cię znają, wszyscy chcą robić z tobą komiksy, zgarniasz nagrody, pojawiasz się w jury konkursów…

Moebiusem jeszcze nie jestem, nikt mi na stole ananasa nie postawił. A co do bycia celebrytą, to z perspektywy środowiska komiksowego może i jestem, ale to jest tak, że wraz z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność. Dlatego obiecuję, że postaram się bardziej. 

Dzięki za rozmowę, Bartek! 

W następnym odcinku: Sławomir Zajączkowski.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Bartosz Sztybor - jazda obowiązkowa

Bartosz Sztybor - Warszawiak; dziennikarz, publicysta, krytyk filmowy i komiksowy, scenarzysta komiksowy. Wielokrotny laureat konkursu na krótką formę komiksową na MFK. Publikował m.in. w pismach Ozon, Wprost, Esensja, Chichot, Machina, Cinema, periodykach komiksowych i zinach (wiki). Jeden z założycieli magazynu Karton.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem? Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych? 

BARTOSZ SZTYBOR: Pchnęło mnie buńczuczne przekonanie, że skoro inni potrafią, to czemu i ja miałbym nie spróbować. Przed pisaniem scenariuszy komiksowych pisałem fabuły filmowe. Były to krótkie metraże, oczywiście niezależne, tudzież amatorskie. W pewnym momencie powiedziałem sobie dość, bo nigdy nie miałem wystarczających pieniędzy, by zrealizować to, co sobie wyobraziłem. Jednocześnie powróciłem do czytania komiksów (w swoim życiu miałem takie trzy lata komiksowej hibernacji) i zobaczyłem, że przecież też mógłbym spróbować stworzyć fabułę historii obrazkowej. I po prostu zacząłem pisać, a chwilę później szukać, kto mógłby to narysować.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych. 

Ciężko powiedzieć, bo jest wielu twórców, u których zainspirował mnie jeden komiks, jedna postać czy nawet jedno zdanie. Staram się nawet z największego komiksowego, filmowego czy książkowego gówna brać coś dla siebie, wyciągać jakiś fajny drobiazg, który może mnie zainspirować. Co do artystów, których uwielbiam za całokształt, to jest ich kilku. Z komiksu lubię Bendisa, Moore’a czy Aarona (jeśli chodzi o scenarzystów) oraz Lemire’a, Tominego, Ware’a czy Hornschemeiera (jeśli chodzi o tych samowystarczalnych). W książce cenię Bukowskiego, Topora i McCarthy’ego, a w filmie... nie no... ogromnie dużo tego jest. Nie tylko w filmie, ci wszyscy wymienieni powyżej to tylko ułamek.  

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie? 

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo jak wymienię trzy, to będę później czuł, że zraniłem uczucia kolejnych dziesięciu rewelacyjnych komiksów. 

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Konkurs paskowy na WRAKu. Scenariusz dla Macieja Pałki na temat „kwadrat”. Do tej pory mnie bawi (może dlatego, że jest tam podtekst erotyczny i słowo „pytong”). Jestem z niego autentycznie dumny. 

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Zależy, co rozumiesz przez zwrot „intuicyjnie”? Bo tak, owszem, nigdy nie korzystałem z książek z wiedzą teoretyczną, więc zapis był intuicyjny. Później zobaczyłem oryginalne scenariusze zagranicznych twórców i okazało się, że moje przeczucia mnie nie zawiodły. Ale też zawsze miałem świadomość – zaczerpniętą z przeczytanych komiksów – jak należy tworzyć fabułę czy budować postaci. Tak więc przy tworzeniu fabuły, intuicja dotyczy w moim przypadku już czegoś innego.

Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

Tak naprawdę, to najpierw siedzę i czekam. Pomysły natchnione, które nagle pojawiają się w głowie, są najlepsze. Wtedy należy im dać chwilę czasu, by zaczęły pączkować, a jak już nabiorą odpowiednich kształtów, to można je zacząć spisywać. I wtedy zaczyna się myślenie o linii fabularnej i jej szlifowanie, później opisywanie poszczególnych stron i w końcu kadrów. Od ogółu do szczegółu. A wtedy storyboard, który pokazuje czy to, co było w głowie i w zdaniach, broni się także w rysunku i kompozycji. I wtedy odwrotnie, od szczegółu do ogółu. Po skończeniu rysowania wszystko przepisuję na komputer, gdzie wprowadzam już drobne poprawki, głównie w dialogach. 

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Mam ale przecież nie będę się odsłaniał. W paru komiksach pozostawiałem smaczki, dla potomnych. 

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Piszę szczegółowe scenariusze, choć wiem, że paru rysowników woli teksy w formie opowiadań, bądź krótkich opisów z dialogami. Storyboard też robię, żeby odpowiednio rozmieścić akcenty całej fabuły i zadbać o kompozycję każdej ze stron. Ale rzadko pokazuję je rysownikom, staram się wszystko dokładnie opisać w scenariuszu. 

Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Planowanie całej historii w głowie działa tylko przy paskach czy krótkich formach, albo albumach opartych na strumieniu myśli, świadomości. W innych przypadkach całościowy plan jest konieczny, bo historia musi mieć odpowiednią budowę, tempo, zwroty akcji, napięcie. Od razu widać, czy ktoś przemyślał historię, czy „pozwolił jej żyć”. Scenariusz sypie się po paru stronach. 

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach? 

No jest parę takich rozwiązań, ale to zależy też od tego jak się ich użyje. Bo nie tylko bohater budzący się na ostatniej stronie, ale również, że bohater sobie wszystko wymyślił, że jest pierdolnięty, że zmarł albo że sobie sam autor wszystko wymyślił (autotematyzm jest straszliwie nadużywany). I te wszystkie rozwiązania są żałosne, gdy widać, że twórca popierdolił w fabule, sam nie potrafi z tego wybrnąć i wtedy stawia na końcu takiego żenującego kloca. Jeśli takie zagranie jest wytłumaczeniem braku logiki i braku talentu artysty, to mówię nie. No ale można to też cudnie ograć, co pokazał Nolan w „Incepcji”, Shyamalan w „Szóstym zmyśle” czy Scorsese w „Wyspie tajemnic”. Ten pierwszy oparł cały film na motywie bohatera budzącego się na ostatniej stronie, ten drugi wyreżyserował wszystko tak, że śmierć bohatera nie przechodzi odbiorcy przez myśl, a ten trzeci niby zakończył wszystko takim kiksem, ale dodał do tego rewelacyjną wymianę zdań, puentę, która odwraca wszystko o 180 stopni.  

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

Ciężko mi się w to jakoś zagłębiać, bo też ciężko dokładnie wyliczyć ile czasu się nad czymś spędza, gdy robi się to w wolnych chwilach. Ale jeśli wziąłbym po prostu punkt startu i metę (bez sumowania tych wolnych chwil), to jeden długi scenariusz napisałem w tydzień, a nad drugim siedziałem przez dwa i pół roku.

Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Jedno, to po prostu czekanie na natchnienie, bez stresów. Drugie, to patrzenie na plansze i grafiki rysowników, z którymi mam zrobić komiks (bardzo mnie to inspiruje). Trzecie, to – ale tylko w wypadku, gdy komiks ma powstać na zadany temat – czytanie w internecie wszystkiego, co dotyczy tego słowa, pojęcia, tematu. No i w końcu czwarte, to oglądanie filmów (czasami też czytanie książek i komiksów), które mają zbliżoną atmosferę do tego, co chcę napisać. Chcę napisać czarny kryminał, to oglądam „Sokoła Maltańskiego”, chcę absurdalną komedię, to włączam „Strzelając śmiechem”, a gdy planuję slasher, to włączam sobie „Krzyk”. 

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Przez pojęcie „gotowy scenariusz” rozumiem scenariusz do zrealizowanego już komiksu. 

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Kurczę, cały czas jest fajnie. 

Jakie masz plany na przyszłość? 

Nie lubię rzucać słów na wiatr, więc zobaczymy, co czas przyniesie. 

Pytania do Bartka, anyone?

niedziela, 8 sierpnia 2010

Zmiany!

W sierpniu Wywiadówka łączy siły z Kolorowymi Zeszytami! Od tej pory nowe wywiady będą pojawiały się na obu stronach, znajdzie się też miejsce dla kilku przedruków, które wylądują na Kolorowych. Plansze komiksów z fragmentami scenariuszy nie będą wędrować - pozostaną domeną Wywiadówki. Enjoy!

czwartek, 15 lipca 2010

Dennis Wojda - przygoda na rok lub dwa

W drugiej części rozmowy z Dennisem o ciepłych lodach, niemieckim ekspresjonizmie i projektach na półce.

Przez blisko dwadzieścia lat mieszkałeś w Szwecji, dopiero później przeprowadziłeś się do Polski. Jak tuż po przeprowadzce postrzegałeś Polaków? Jakie różnice w mentalności Szwedów i Polaków zaskoczyły Cię najbardziej?

DENNIS WOJDA: Ja już wcześniej Polskę i Warszawę poznałem. Często tu przyjeżdżałem w dzieciństwie, do rodziny albo na wakacje. Różnicę pomiędzy wolną Szwecją a komunistyczną Polską widziałem na własne oczy. Różnica w mentalności też była. Jednak najważniejsze wtedy było to, że przyjeżdżam do dziadków i kuzynów. Wchłaniałem wtedy fajne strony PRL'u; piłem soki z torebek, jadłem ciepłe lody, żułem Donaldy, zwiedzałem Pałac Kultury i Żelazową Wolę. Fajne było to, że wszystko było tutaj tanie w porównaniu z Zachodem. Chodziłem do Europejskiego i Victorii na gigantyczne desery lodowe, kupowałem płyty winylowe i książki na kopę. Jak już się przeprowadziłem do Warszawy, by rozpocząć studia na ASP, traktowałem to jak przygodę na rok lub dwa. Potem poznałem miłość swojego życia i... zostałem!


W Mikropolis zgrabnie punktujesz ludzkie dziwactwa i śmiesznostki, pozostając przy tym chłodny i zdystansowany. Podwójne obywatelstwo zmienia sposób postrzegania?

Ja tak naprawdę nie mam podwójnego obywatelstwa. Ale fakt, że wychowały mnie dwa narody o różnych temperamentach i mentalnościach z pewnością ułatwia wymyślanie komiksów takich jak Mikropolis. To widać najbardziej w pierwszej książce. W niej skupiałem się głównie na kontrastach i dziwactwach.

Dlaczego Odkrywcy Mikropolis tak rzadko dzielą się relacjami z tego, co dzieje się w miasteczku, z resztą świata? Innymi słowy, dlaczego Mikropolis nie poszło śladem Jeża Jerzego i zamiast dziesięciu albumów wydane zostały zaledwie dwa? 

A co my możemy jeszcze opisać? Niewiele się dzieje w Mikropolis. Czas się tu zatrzymał.


Niemiecki ekspresjonizm w różnej formie gości w Twoich komiksach. Co kręci cię w tej poetyce? 

Niemiecki ekspresjonizm to bardzo szerokie pojęcie. Jest to estetyka, która była wyjątkowo mało modna jak byłem nastolatkiem. Mnie jednak kręciły czarnobiałe filmy o wampirach i starych zamczyskach. Zbierałem filmy i książki o tej tematyce, a moimi idolami byli Max Schreck i Klaus Kiński w roli Nosferatu. Fakt, że Gawron też uwielbia te klimaty, stanowił dobry punkt wyjścia dla naszej twórczości.

Na „366 kadrach” opowiadasz o osobistych, rodzinnych sprawach. Taki ekshibicjonizm stanowi formę terapii? Wolałeś się otworzyć zamiast machnąć codzienny komiks o zakupach i chodzeniu do pracy? 

Jakoś tak wyszło, że ten komiks jest o mojej rodzinie. Nie jest to stricte komiks biograficzny, bo opieram historię na fragmentach wspomnień o tym, co dziadkowie albo rodzice mi opowiadali. Staram się jakoś te kawałki połączyć w jeden ciąg. Jest to na pewno forma terapii (jak każdy proces twórczy), dzięki której dużo myślę o sobie i o swoich przodkach. Przy okazji rozwijam się też jako rysownik.

Za nami już 1/3 projektu „366 kadrów”. Masz jakieś szersze plany na wydanie albumowe, przedłużenie całości na kolejny rok, czy może po prostu chcesz utrzymać tempo rysowania do zaplanowanego końca?

Muszę przyznać, że robienie tego komiksu bywa chwilami męczące, ale do planowanego końca na pewno dotrwam. Nie skończę jednak w terminie, bo muszę zrobić małą przerwę na wakacje. Jak już komiks będzie gotowy fajnie byłoby go wydać np. jako kalendarz z odrywanymi kartkami. Kontynuacji raczej nie planuję, ale kto wie? Może zrobię coś zupełnie innego? 

Co z „Tabula Rasa” – czy zobaczymy zbiorcze, albumowe wydanie?

Tak, zobaczymy. Teraz jesteśmy zajęci innymi projektami, więc musieliśmy odłożyć projekt "Tabula Rasa" na półkę. Gawron planuje narysować cały komiks od początku, w czerni i bieli. Trochę wytniemy, przemontujemy i wyjdzie z tego całkiem fajny album. Będzie miał dwa rożne zakończenia.


Uważasz sny za bardzo inspirujące, ale co zrobić, jeśli przez dłuższy czas nie przychodzą? Masz jakieś sprawdzone sposoby na kreatywne śnienie?

Ja najczęściej śnię na jawie.

Czym zajmujesz się jako retrofuturysta?

To moja słodka tajemnica.

Dziękujemy Dennisowi - do usłyszenia!

czwartek, 1 lipca 2010

Dennis Wojda - jazda obowiązkowa

Dennis Wojda (rocznik ’73) urodził się w Sztokholmie, ale na studia zawędrował do warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, na wydział grafiki, na którym poznał Krzysztofa Gawronkiewicza. Dzięki zleceniu na komiks dla magazynu „Kelvin i Celsjusz” obaj panowie powołali do życia miasteczko Mikropolis. Od tego zlecenia zaczęła się kariera Wojdy jako scenarzysty. Mikropolis i jego mieszkańcy doczekali się dwóch albumów zbierających paski i dłuższe historie („Mikropolis: Przewodnik turystyczny” i „Mikropolis: Moherowe sny”). Dennis współpracował również z Krzysztofem Ostrowskim („Nadzwyczajni: Pantofel panny Hofmokl”), Tomaszem Leśniakiem, Ernesto Gonzalesem, Przemysławem Truścińskim i Jakubem Rebelką. Publikował m.in. w magazynach „Aktivist Exklusiv”, „Arena Komiks”, „AQQ”, „Brum”, „Dos Dedos”, „Filipinka”, „Fluid”, „Ha!art”, „Plastik"” i w „Ślizgu”. Dwukrotnie zdobył Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi. Pracuje jako ilustrator i designer. Od paru miesięcy, oprócz swojego bloga, realizuje również projekt „366 kadrów”, w ramach którego każdego dnia przez cały rok (+ jeden dzień) rysuje jeden kadr autobiograficznego komiksu. 

Jak zaczęła się Twoja przygoda z komiksem? Co pchnęło cię do pisania scenariuszy komiksowych? I dlaczego akurat komiksowych, a nie filmowych czy teatralnych? 

DENNIS WOJDA: Jako dziecko dużo czytałem, zarówno książek, jak i komiksów. Pewnie marzyłem o tym, by móc samemu wymyślać historie. Świat wyobraźni jest mi bardzo bliski i zawsze pchało mnie do pracy twórczej. Jak Gawron mnie poprosił o scenariusz nie mogłem odmówić. Było to konkretne zamówienie wydawnictwa Pol-Nordica na stworzenie nowej serii w piśmie Kelwin & Celsjusz. I tak powstało miasteczko Mikropolis.

Jeśli chodzi o scenariusze filmowe i teatralne mam kilka pomysłów – zarówno na film animowany, jak i na sztukę. Czas pokaże, co z tego wyniknie.

Które dzieła wywarły na Ciebie największy wpływ, kto jest Twoim pisarskim wzorem? Opowiedz o swoich inspiracjach, również tych pozakomiksowych. 

Jako dziecko uwielbiałem przygody Tintina. Powinienem powiedzieć, że nadal uwielbiam. Ostatnio czytam Tintiny swojemu synkowi i większość albumów nadal trzyma poziom. Jako nastolatek czytałem bardziej ambitne komiksy – głównie europejski underground. Pochłaniałem wszystko, co było dostępne na rynku szwedzkim. W tym samym czasie odkryłem kino studyjne Szwedzkiego Instytutu Filmowego (SFI), gdzie poznałem filmy Murnaua i Langa, francuską nową falę, neorealizm włoski. Oglądałem głównie filmy z lat 50. i 60. Z polskich twórców najbardziej cenię sobie Polańskiego i świętej pamięci Stawińskiego. Chyba jestem strasznie retro, jeśli chodzi o gust.

Trzy najlepsze komiksy, które przychodzą Ci do głowy zawsze, kiedy ktoś budzi Cię w nocy i zadaje takie głupie pytanie? 

Tintin „Kierunek Księżyc”/„Spacer po Księżycu” (koniecznie razem!), „Jimmy Corrigan” Chrisa Ware'a i dylogia „Maus”.

Pamiętasz swój pierwszy scenariusz? O czym był, jak oceniasz go z perspektywy czasu?

Pierwszy prawdziwy scenariusz, jaki napisałem, to pierwszy odcinek serii Mikropolis. Pamiętam, że miałem spore kłopoty z tekstem. Najpierw pisałem po szwedzku, następnie tłumaczyłem na angielski i na koniec moja dziewczyna pomagała z tłumaczeniem na polski. Uf! Z kolejnymi odcinkami było tak samo! A jak oceniam ten pierwszy odcinek? Podoba mi się, mimo, że tam nie ma żadnych postaci. Nie mieliśmy czasu na wymyślenie bohaterów – była tylko koncepcja na miasteczko.

Pierwszy odcinek Mikropolis

Pierwsze scenariusze pisałeś intuicyjnie, czy opierając się o teoretyczną, książkową wiedzę?

Zdecydowanie intuicyjnie! Wiedziałem jak mają wyglądać listy dialogowe (grałem w teatrzyku szkolnym) i dodałem opisy scen. Jednak ważniejsze od techniki jest to, o czym się pisze. 

Masz jakieś własne, specyficzne metody pracy nad scenariuszem? Opowiedz o kolejnych etapach pisania.

1. Etap zgłębiania: Czytam, oglądam, wczuwam się w temat. 2. Etap wymyślania: Przed zaśnięciem układam sobie w głowie historię. 3. Etap drabinki: Zapisuję historię w formie drabinki scenariuszowej (w punktach), co przypomina układanie puzzli. 4. Etap dialogów: Dodaję dialogi do drabinki. 5. Etap testowy: Proszę znajomych o opinię. Dobrze jest odłożyć scenariusz na pewien czas i potem do niego powrócić świeżym okiem.

Masz jakieś ulubione cechy, którymi zwykłeś obdarzać wymyślone postacie, ulubione motywy, do których wracasz w kolejnych scenariuszach?

Mam tendencję do przedstawiania relacji dziecka z dziadkiem lub babcią. Dzieci inaczej patrzą na świat. Staruszkowie pewnie też... Lubię też pisać historie osadzone w Warszawie.

Piszesz scenariusze w postaci luźniejszych opowiadań czy precyzyjnie rozpisanych kadrów? Opracowujesz storyboardy czy tylko sugerujesz rozmiar kadrów?

Ostatnio piszę Mikropolis w formie opowiadań. Właściwie są to tylko dialogi z krótkimi opisami. Gawron tak woli, bo daje mu to większe pole do interpretacji. Jeśli współpracuję z innym rysownikiem daję oczywiście więcej opisów. Takie scenariusze są bardziej precyzyjne. Czasami robię dokumentację fotograficzną.


Częściej planujesz całą historię w głowie, a dopiero potem siadasz do rozpisywania jej na kadry, czy pozwalasz jej żyć, rozwijać się wraz z każdą kolejną stroną bez całościowego planu?

Historia układa się w głowie. Często nie mam pomysłu na zakończenie historii i muszę sprawdzić różne rozwiązania w trakcie pisania. W moim projekcie "366 kadrów" nie mam scenariusza, ale mimo tego staram się układać wszystko w logiczną całość.

Jakie rozwiązania scenopisarskie – w stylu bohatera budzącego się na ostatniej stronie i stwierdzający, że wszystko było snem - wyjątkowo grają Ci na nerwach? 

Sny są bardzo inspirujące! Czasami chciałbym się tak obudzić i odkryć, że to wszystko było snem. W komiksach nudzi mnie rozwiązanie z zapętleniem historii. Trzeba mieć na to dobry pomysł. Nie może to być jedyny powód powstania historii.

Ciężko określić ilość czasu, którą spędza się pracując nad scenariuszem. Pamiętasz jakieś ekstremalne sytuacje, kiedy pisanie tekstu trwało bardzo krótko lub wyjątkowo długo?

Jak robiłem komiks "Tabula Rasa" pisałem jeden odcinek tygodniowo dla Gazety Wyborczej. Tak samo było z paskami w albumie "Przewodnik turystyczny". Często pisałem je w pracy, jak tylko miałem wolną chwilę. Powiedziałbym, że to jest szybkie pisanie – mało czasu na wymyślanie i jeszcze mniej na napisanie. Długo pisałem komiks "Telefon" dla Ostrowskiego. Musiałem sporo książek przeczytać na temat powstania warszawskiego. Ale najdłużej powstaje scenariusz do albumu „Terra Incognita” o miasteczku Mikropolis. Piszę go już kilka lat i od czasu do czasu coś poprawiam albo dodaję. Moje założenie komiksu „366 kadrów” było takie, że będę poświęcał maks 20 minut dziennie na wymyślenie i narysowanie jednego kadru. Odkąd mam dwójkę dzieci jestem strasznie zabiegany i nie mam prawie wolnego czasu. Zdarza się, że rysuję kadr danego dnia o 5 rano albo w czasie przerwy w pracy, jak jem kanapkę.

Mikropolis: Terra Incognita

Czas leci, a scenariusz się nie klei – co robisz? Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z pisarską blokadą?

Trzeba zjeść dobrą kolację, wypić wino i... pójść spać. Następnego dnia pójdzie lepiej! Czasami pomagają kąpiele albo jazda na rowerze.

Gotowy scenariusz starasz się traktować jako zamkniętą całość, czy raczej poprawiasz go do samego końca prac nad komiksem?

Jak już oddaję scenariusz w ręce rysownika nie mam powodu by do niego wracać. Czasami mam szansę zobaczyć jak praca rysownika postępuje i wtedy zdarza się, że coś zmieniam w dialogach. Ale samej historii już raczej nie zmieniam.

Który moment komiksowej kariery wspominasz najlepiej?

Jak już wiedzieliśmy, że Siedmioróg wyda „Przewodnik turystyczny” to poczułem ogromną satysfakcję. To było coś niesamowitego! Ze smutnych rzeczy najbardziej pamiętam jak zgubiłem oryginalną planszę Mikropolis. Odebrałem ją w siedzibie Gazety i poszedłem do supermarketu kupić coś do jedzenia. Planszę zostawiłem w wózku na zakupy. Osoba, która ją znalazła, zostanie kiedyś milionerem.

Jakie masz plany na przyszłość? 

W najbliższym czasie wakacje nad morzem. Przeczytam zaległości książkowe. Mam też na głowie projekty, o których wcześniej wspominałem. Postaram się też dotrwać do końca projektu „366”.

Pytania do Dennisa, anyone?