W drugiej części rozmowy z Bartkiem między innymi o scenariuszach filmowych, "zagranico", anegdotach z okazji trzaskania fotek Polariodem i rozgrzebanych albumach.
Wspomniałeś o trzyletniej komiksowej hibernacji - dlaczego wówczas rzuciłeś komiksy w cholerę?
BARTOSZ SZTYBOR: Jako dziecko czytałem „Thorgala”, „Kajka i Kokosza” (choć wolałem „Kajtka i Koko”) i przekozackie komiksy Jerzego Wróblewskiego. Później doszły TM-Semicy i żyłem sobie ja – ten przytłusty dzieciak – z tymi swoimi komiksikami. Ale nagle w pobliskiej księgarni i kioskach zaczęło pojawiać się mniej komiksów, o sklepach komiksowych pojęcia nie miałem, a i do warszawskiego centrum (czytaj: Empik) się nie zapuszczałem, bo byłem blokersem z blokowisk i moim prywatnym centrum handlowym był market Rema1000 (czipsy i cola), kiosk Ruchu (kiedyś TM-Semici) oraz malutka księgarnia (kiedyś albumy komiksowe), które znajdowały się 15 metrów od mojego bloku, a po 5 metrów od siebie. No więc skończył się towar, a ja nie szukałem dalej (Rema1000 całkowicie zaspokajała moje potrzeby). Poza tym wtedy w moje życie mocno wkroczyła muzyka i przede wszystkim to właśnie na nią – nie licząc kina, które towarzyszyło mi od zawsze – przeznaczałem fundusze i czas. Komiks powrócił, gdy się przeprowadziłem i zacząłem chodzić do liceum. Liznąłem wtedy trochę świata (czytaj: Empik) i zobaczyłem, że jest coś takiego, jak półka... cholera, parę półek zapełnionych komiksami. Spłukałem się, ale i hibernacja się skończyła.
Zgromadziliście z Koką masę polaroidowych zdjęć z gwiazdami komiksu. Czy trudno było doprosić się znanych i uznanych o fotki? Jak polowaliście z aparatem na gwiazdy? Jakieś anegdoty?
To pytanie powinieneś mi zadać, jak projekt dobiegnie końca, bo wtedy znani będą wszyscy twórcy, a ja nie będę musiał się martwić, że zdradzę jakieś fajne nazwisko. Pozwolisz więc, że będę operował na tych artystach, którzy aktualnie na stronie się znajdują. No ale od początku... Któregoś pięknego dnia oglądaliśmy z Olgą a.k.a. Koką zdjęcia różnych fajnych fotografów i na jednej z fotografii – zrobionej Polaroidem – znajdował się Will Smith, a fotka była dodatkowo przez niego podpisana. No i wtedy wpadliśmy na pomysł, że można zrobić to samo, tylko nie jednorazowo i z twórcami komiksów. Ze sprzętem problemu nie było, bo Olga od dawna kolekcjonuje różne aparaty fotograficzne, czyli Polaroid (a nawet trzy) był na stanie. Wtedy też przystąpiliśmy do realizacji projektu. Jako że zdarza mi się popierdalać po festiwalach komiksowych, zacząłem zabierać ze sobą Polaroida. I tak, pierwsze zdjęcia wykonałem dwa lata temu w Angouleme, później na polskich festiwalach, znowu w Angouleme, a dalej w Haarlem i nawet w dawnym warszawskim hotelu Victoria. Na początku była trema, że znany twórca odmówi albo wyśmieje, więc często krążyłem dookoła stoiska, jak mucha dookoła empikowego czytacza, ale w końcu się przemogłem i poszło. Co jest fajne, że krótka rozmowa z każdym z tych twórców, ich reakcje – są w dużym stopniu odzwierciedleniem ich charakteru. Dlatego od tej pory wiem, że jeden twórca jest bucem, a inny bardzo sympatycznym kolesiem (z paroma nawet wychyliłem piwko i mailuję do dzisiaj). Jeśli chodzi o anegdotki, to gdy Ivan Brun dowiedział się, że jestem z Polski, na moim komiksie (poza zrobieniem zdjęcia, dałem mu „No Comment” do podpisu) narysował punka pijącego alpażura i słuchającego Siekiery. Z kolei Rutu Modan była pierwszym twórcą, któremu zrobiłem dwa zdjęcia. W pierwszym, z racji przeterminowanego filmu (innych już niestety nie da się nabyć), zrobił się zaciek. W drugim zresztą też, ale mniejszy. Wtedy Rutu wzięła oba i zastanawiała się przez kilka minut, który wybrać. Poza tym jedno zdjęcie – jako pierwsza i jedyna – wzięła dla siebie. No a Sandoval... Sandoval to świetny gość. Najlepsze jest to, że gadaliśmy na stoisku Paquet przez długi czas, a ja dopiero po kilkunastu minutach zakumałem, że on, to on. Wiele jest ciekawych historii, ale jak powiedziałem, do tego pytania możemy wrócić za parę miesięcy.
Komiks z Tkalenką, „Tainted”, Comic-roids - przygotowujesz się do podbicia „zagranico”?
To raczej jakiś kolejny etap tego podbijania. Nigdy nie myślałem o polskim rynku jako o szczycie moich możliwości. Od pierwszego dnia, gdy poczułem potrzebę tworzenia, poczułem też potrzebę prezentowania tego globalnie. Tak więc od napisanie pierwszego słowa przygotowywałem się do podbicia „zagranico”. Najfajniejsze, że od pewnego czasu to podbijanie zaczyna powoli przynosić plony.
Na warszawskim Script Forum wystartowałeś z dwoma projektami filmowymi, możesz opowiedzieć o nich więcej?
Kurcze, nie lubię mówić zbyt dużo o rzeczach, które tak naprawdę nie zostały jeszcze sfinalizowane. Ale coś napomknąć mogę... „Wstrzymaj się, starcze!” to czarna komedia kryminalna o dwóch starcach, z których jeden jest świadkiem morderstwa. Najpierw powstał scenariusz komiksowy, później filmowy, a później przerobiłem ten komiksowy, który aktualnie jest w fazie produkcji. Śmieszne jest to, że jeden z zainteresowanych producentów powiedział mi, że byłoby o wiele lepiej, gdybym z dziadków zrobił dwudziestolatków... I się później ludzie dziwią, dlaczego polskie kino jest chujowe. Natomiast drugi projekt – „To nie ptak i nie samolot” – to opowieść o psychoterapeucie superbohaterów. Bardzo lubię ten scenariusz i cieszę się, bo jest szansa, że coś się z niego wykluje.
Kierunek: film, to logiczne rozwinięcie przygody z komiksem, powrót do filmowych korzeni, czy może coś jeszcze innego?
Film zawsze we mnie siedział (from day one – jak to mówią). Dlatego też postanowiłem być krytykiem filmowym, by mieć pretekst do oglądania wielu filmów i zgłębiania tej materii. Na początku byłem ukierunkowany tylko na tworzenie filmów, co później mi przeszło. To znaczy nie przeszło mi samo tworzenie filmów, ale skupianie się tylko na tym. W pewnym momencie – po stworzeniu paru scenariuszy komiksowych – stwierdziłem, że film to tylko środek wyrazu. Uświadomiłem sobie, że każda historia, to inne medium. I ja takich historii mam do opowiedzenia wiele.
Ograniczyłeś swoją produkcję komiksowych szortów. W jaki obszar skierowałeś wolne moce przerobowe?
To nie jest tak, że ograniczyłem i teraz w to miejsce – jak w puzzlach – mogę włożyć sobie coś innego. Ja po prostu zmieniłem rytm pracy. Wcześniej było tak, że coś sobie pisałem na boku, ale za chwilę pojawił się deadline do magazynu, czy konkurs komiksowy, a wtedy rzucałem tamto i robiłem szorty. Teraz zabieram się za coś nowego dopiero, gdy skończę poprzednią rzecz. Szorty więc nie powstawały, bo pracowałem nad czymś innym. Ostatnio na przykład jedną rzecz skończyłem i wtedy napisałem parę szortów, które we mnie od jakiegoś czasu siedziały i wcześniej wyplułem je na kartkę jedynie w formie kilkuzdaniowego opisu. Może więc być tak, że w pewnym momencie znowu przyjdzie mi kilka pomysłów na szorty i trochę czasu, by je napisać, a wtedy znowu pojawi się ich trochę więcej.
Wiemy już, że nie rzucasz słów na wiatr, ale ile – orientacyjnie - projektów albumowych masz obecnie na tapecie? I kiedy możemy się spodziewać pełnometrażówki do twojego scenariusza?
Powiem szczerze, że straciłem już rachubę. Choć może inaczej, postanowiłem nie liczyć, nie planować i nie oczekiwać, a – jak powiedziałem wcześniej – czekać, co czas przyniesie. Wiesz, wspomniane przez Ciebie „Tainted” miało wyjść w zeszłym roku, a wychodzi w październiku 2010. I ani to z mojej winy, ani Jaszcza, ani wydawcy. Po prostu długo trwała postprodukcja, bo chcieliśmy, żeby wyszedł cymesik, a do tego odbyliśmy wiele rozmów, które może zaowocuję w przyszłości. Po premierze „Szanownego” liczyłem sobie, że rok później wyjdą moje dwa albumy, a w 2009 kolejne dwa. Niektóre z tych komiksów nadal powstają, inne nigdy nie powstaną (i dobrze, bo były po maksie chujowe!), a jeszcze inne powoli dojrzewają. Ciężko więc mówić o konkretach. Mam zapewnienie i mocno w to wierzę, i trzymam kciuki, że w listopadzie tego roku skończona zostanie jedna pełnometrażówka do mojego scenariusza. Liczę też, że w przyszłym roku zakończone zostaną prace nad dwoma kolejnymi projektami. Ale już się nie nakręcam, bo wiem, jak wygląda sytuacja rysowników na naszym rynku i zamiast ich popędzać, i się na nich wkurwiać, to z całego serca im kibicuję. Kurwa, jestem im wdzięczny, że poświęcili mi czas. Poza tym fajne jest to, że miałem coś zrobić z kilkoma twórcami, nic z tego nie wyszło i pewnie nic razem nie zrobimy, a jesteśmy dobrymi kumplami. Pewnie więc za dziesięć lat nie będę miał żadnego nowego albumu, ale będę miał kilku dobrych przyjaciół :)
Ponoć montujesz jakiś projekt o piratach z Mikołajem Spionkiem. Co to, kiedy, gdzie i za ile? (Daniel Gizicki)
„Kapitan Adelardo” doczekał się paru narysowanych stron, ale po jakimś czasie Mikołaj przestał czuć emocjonalny związek z tym projektem i postanowił skupić się na swoich rzeczach. Tak więc ten komiks, w takim składzie, na pewno nie powstanie. Zaproponowałem jednak współpracę innemu rysownikowi, któremu scenariusz bardzo się spodobał. Aktualnie jesteśmy na etapie rozmów na temat wizji całości. Mam nadzieję, że wkrótce „Kapitan Adelardo” ruszy pełną parą, ale – tradycyjnie – nic nie planuję.
Czujesz się komiksikowym celebrytą? Wszyscy cię znają, wszyscy chcą robić z tobą komiksy, zgarniasz nagrody, pojawiasz się w jury konkursów…
Moebiusem jeszcze nie jestem, nikt mi na stole ananasa nie postawił. A co do bycia celebrytą, to z perspektywy środowiska komiksowego może i jestem, ale to jest tak, że wraz z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność. Dlatego obiecuję, że postaram się bardziej.
Dzięki za rozmowę, Bartek!
W następnym odcinku: Sławomir Zajączkowski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz